Tak się
czasami składa, że to samo tak wychodzi… Jest w Małopolsce wieś X, zasłużona w
walce z niemieckim okupantem w czasie II Wojny Światowej. I do tej wsi
przyjeżdża historyk, napisać pracę na temat tych odważnych partyzantów, co by
pamięć o nich nie zaginęła. Świetna sprawa. Pyta się starszych ludzi we wsi,
jakie to były rodziny, jacy ludzie w tym uczestniczyli, co robili. No i cóż,
trafia do rodziny Y. Ta rodzina wymienia swoich już nieżyjących członków, ich zasługi
dla kraju. Niby wspaniale tylko, że… Ta rodzina to bandyci. W czasie wojny na
tym terenie działały dwie partyzantki. Jedna, która walczyła z Niemcami, druga
to po prostu bandyci. Mój dziadek opowiadał „…jak
babie Y spodobała się chustka Jadźki, to w niedzielę już miała na sobie, bo Y
ze swoją bandą ją ukradł. I wszyscy o tym wiedzieli, cała wieś, każdy się bał
cokolwiek powiedzieć, bo tak naprawdę do końca nie wiadomo kto z nimi trzymał.”
A prawdziwi partyzanci? Byli zajęci, walką z Niemcami. Pamiętam jak moja
ciocia (rocznik 1915) opowiadała jak to partyzanci przyszli i zabili ojca dziewięciorga
dzieci. Jak mogli tak zrobić? Ano mogli, musieli. I to nie było tak, że
przyszli i strzelili w łeb na oczach całej rodziny. Nie. Obowiązywał ich
kodeks, trzymali się ściśle prawa. Najpierw kilkukrotnie przychodzili do tego
gościa i ostrzegali go co go czeka za kolaborowanie. Nie posłuchał, to przyszli
po niego, wzięli go za dom, rodzina nie patrzyła na to, wyrok, wykonanie kary i
tyle. I to byli bohaterzy, a nie ta rodzina X, o której wyszła książka. Nie
winię naukowca, no może trochę, trzeba było przepytać całą wieś, nie iść na
łatwiznę, heh.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz