piątek, 3 kwietnia 2015

...

Usłyszane w radio... Nie jestem pewna czy to tak było, czy dobrze zapamiętałam.
1944 rok, 7 kwietnia, Wielki Piątek, niemiecki żołnierz siedzi w kawiarni. Na ścianie wisi krzyż. Żołnierz zaczyna strzelać do krzyża. Pierwsza kula trafia w dłoń Jezusa urywając mu palce, druga w nogę poniżej kolana, odrywając ją. Kolejne dwie trafiają w żebra (chyba tak to było i w tej kolejności). Wychodząc z kawiarni, żołnierz pluje na krzyż leżący na ziemi.
Osiem dni później żołnierz jedzie z szoferem autostradą we Włoszech. Lecą cztery amerykańskie samoloty, dwa z nich wracają. Szofer zatrzymuje samochód i ucieka, chowa się pod mostem. Żołnierz stoi przed autem, jakby sparaliżowany. Pierwszy samolot puszcza serię z karabinu maszynowego, żołnierzowi urywa palce, druga seria rani go w żebra. Drugi samolot trafia go w nogę, w łydkę. Do leżącego i konającego żołnierza podbiega szofer. Żołnierz umierając mówi: "Krzyż, krzyż..."
Zbieg okoliczności? Może.
Boża sprawiedliwość? Może.
Przypadek? Może...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz