środa, 8 lipca 2020
wtorek, 7 lipca 2020
poniedziałek, 6 lipca 2020
czwartek, 2 lipca 2020
czwartek, 25 czerwca 2020
środa, 17 czerwca 2020
piątek, 12 czerwca 2020
niedziela, 31 maja 2020
sobota, 30 maja 2020
czwartek, 28 maja 2020
wtorek, 26 maja 2020
środa, 20 maja 2020
wtorek, 19 maja 2020
czwartek, 14 maja 2020
środa, 13 maja 2020
niedziela, 10 maja 2020
piątek, 8 maja 2020
czwartek, 7 maja 2020
wtorek, 5 maja 2020
Co mi Panie dasz w ten niepewny czas... 2020
Słowa & muzyka / Lyrics & music: Beata Kozidrak
Aranżacja / Arrangement: Adam Sztaba
Reżyseria & montaż video / Director & video mix: Jacek
Kościuszko
Miks dźwięku / Audio mix: Leszek Kamiński
Produkcja / Production: Film Image, SztabMusic - Agnieszka
Dranikowska-Sztaba
Wokaliści / Vocals: Natalia Kukulska, Ewa Farna, Ania Karwan, Natalia
Nykiel, Kasia Wilk, Kasia Moś, Olga Szomańska, Dorota Miśkiewicz, Cleo,
Patrycja Markowska, Kuba Badach, Igor Herbut, Piotr Cugowski, Andrzej
Piaseczny, Sebastian Karpiel, Damian Ukeje
732 muzyków / 732 musicians
poniedziałek, 4 maja 2020
sobota, 2 maja 2020
piątek, 1 maja 2020
środa, 29 kwietnia 2020
sobota, 25 kwietnia 2020
wtorek, 21 kwietnia 2020
niedziela, 19 kwietnia 2020
środa, 8 kwietnia 2020
Kiedy całe życie uważają cię za samca...
a ty jesteś samicą.
To jest news ;) W Gloucester, w sanktuarium dla ptaków mieszkał(a) Kaln, sowa. Od 23 lat wszyscy sądzili, że to samiec. U ptaków trudno jest rozpoznać płeć. Jeżeli inne fizyczne cechy nie wskazują na płeć, obserwuje się zachowanie. No i Kaln zachowywał się jak samiec. Aż pewnego dnia... zniósł jajko. To był szok. Największy chyba dla Kalna.
To jest news ;) W Gloucester, w sanktuarium dla ptaków mieszkał(a) Kaln, sowa. Od 23 lat wszyscy sądzili, że to samiec. U ptaków trudno jest rozpoznać płeć. Jeżeli inne fizyczne cechy nie wskazują na płeć, obserwuje się zachowanie. No i Kaln zachowywał się jak samiec. Aż pewnego dnia... zniósł jajko. To był szok. Największy chyba dla Kalna.
Źródło: livescience
poniedziałek, 6 kwietnia 2020
niedziela, 5 kwietnia 2020
sobota, 4 kwietnia 2020
Biała żyrafa
Znalazłam w necie białą żyrafę, a nawet dwie białe żyrafy. Cudne. Niestety już ich nie ma, kłusownicy... Wielka szkoda
Jak podaje serwis Live Science, dwie ostanie na ziemi białe żyrafy zostały zabite przez kłusowników. Żyrafy nie były albinosami, miały leucyzm, stan skóry, który powoduje częściową utratę pigmentacji skóry. W przeciwieństwie do zwierząt z bielactwem, zwierzęta z leucyzmem nadal wytwarzają ciemny pigment w komórkach tkanek miękkich, dlatego żyrafy w tej rodzinie mają ciemne oczy i ciemne włosy na ogonie.
czwartek, 2 kwietnia 2020
środa, 1 kwietnia 2020
niedziela, 29 marca 2020
Krzysztof Penderecki: Symphony No. 7 'Seven Gates of Jerusalem'
Jest mi bardzo przykro. Dzisiaj zmarł Maestro. Krzysztof Eugeniusz Penderecki (ur. 23 listopada 1933 w Dębicy, zm. 29 marca 2020 w Krakowie]) – polski kompozytor, dyrygent i pedagog muzyczny. Przedstawiciel polskiej szkoły kompozytorskiej w latach sześćdziesiątych. Profesor i rektor Akademii Muzycznej w Krakowie. Członek Polskiej Akademii Umiejętności.
W 2012 roku dziennik „The Guardian” nazwał go „najprawdopodobniej największym żyjącym polskim kompozytorem” .
Jego muzyka niejednokrotnie była wykorzystywana przez twórców filmowych. Utwory Pendereckiego znalazły się w takich filmach jak Egzorcysta Williama Friedkina, Lśnienie Stanleya Kubricka, Dzikość serca Davida Lyncha, Ludzkie dzieci Alfonso Cuaróna, Katyń Andrzeja Wajdy oraz Wyspa tajemnic Martina Scorsese.
Penderecki otrzymał za swoją pracę szereg prestiżowych nagród, w tym dwukrotnie Prix Italia: w 1967 i 1968 roku, oraz czterokrotnie Nagrodę Grammy: w 1988, 1999 (dwie) i 2017 roku. Szereg uczelni wyższych w Europie i Stanach Zjednoczonych przyznało mu tytuł doctora honoris causa. Kawaler najwyższego polskiego odznaczenia, Orderu Orła Białego.
Mój ulubiony utwór:
SIEDEM BRAM JEROZOLIMY
sobota, 28 marca 2020
Epidemie na ziemiach polskich
Dawne społeczeństwa niemal przez cały czas doświadczały epidemii oraz pandemii chorób zakaźnych. Nie omijały one również terytorium Polski. Niektóre z nich miały duży wpływ nie tylko na historię, lecz także na rozwój medycyny, a nawet funkcjonowanie instytucji państwowych i sposób życia.
W całej historii ludzkości epidemie i pandemie zasadniczo wpływały na losy społeczeństw. Niektóre z nich przyczyniły się do głębokiego kryzysu imperiów, inne stanowiły okazję do nadrobienia dystansu cywilizacyjnego dzielącego społeczeństwa gorzej rozwinięte i te lepiej. Choroby stanowiły również inspirację dla dzieł kultury. Co najistotniejsze, epidemie były jednak tragedią zwykłych ludzi, których dotykały ich konsekwencje, niewyobrażalne dla pokoleń żyjących w epoce wysokorozwiniętej medycyny i higieny. Walkę z epidemiami i pokonanie niektórych z nich można uznać za jeden z najważniejszych, często niedocenianych, sukcesów w dziejach.
Nasza wiedza na temat najwcześniejszych epidemii chorób zakaźnych na ziemiach polskich jest stosunkowo niewielka. Bez wątpienia szalejąca w Europie Zachodniej XIV-wieczna zaraza dżumy potraktowała Polskę i niektóre inne regiony Europy Środkowej łagodniej. Dżuma powracała jednak przez kolejne trzy stulecia. Pod koniec XV wieku w Krakowie epidemie tej choroby zdarzały się co dwa, trzy lata, a nawet rok po roku. W latach 1500–1750 odnotowano tam 92 epidemie – najwięcej ze wszystkich polskich miast. W latach 1601–1650 w Krakowie było ich 19, a Warszawie – 33. Później zachorowania w obu miastach utrzymywały się na zbliżonym poziomie. O XVI-wiecznych zarazach na ziemiach Korony i Litwy wiemy m.in. za sprawą kronik, które opisywały wyjazdy władców w poszukiwaniu miejsc wolnych od „morowego powietrza”. „Król Jego Mość Zygmunt wyjechał z Krakowa dla powietrza […] bo już pomirało [umierało – przyp. red.] w Krakowie. […] Droga Królowi Jego Mości była na Sędziomirz [Sandomierz – przyp. red.] i tam marto [umierano – przyp. red.], po tym do Lublina z Lublina do Warszawy. Zaraz się królewski dwór zapowietrzył, marto wszędzie gdzie się jedno obrócił” – opisywał krakowski kronikarz pod datą 1588 r.
Ucieczka z wielkich miast i izolacja w odleglejszych, mniej zaludnionych miejscach słusznie była postrzegana jako w miarę skuteczna recepta na powracające epidemie. Wielkie lub lokalne zarazy paraliżowały działania i tak słabych instytucji państwa. W źródłach często pojawiają się wzmianki o zawieszeniu prac sądów i trybunałów. Wydarzeniem zupełnie wyjątkowym było opóźnienie kluczowych dla państwa wydarzeń, włącznie z pogrzebami. Pomór panujący w Krakowie w 1599 r. o rok opóźnił pogrzeb królowej Anny Habsburżanki.
Nie rozumiejąc mechanizmów przenoszenia dżumy, próbowano przewidzieć jej nadejście.
W 1591 r. wykształcony w Bolonii lekarz i filozof Piotr Umiastowski w dziele „Nauka o morowym powietrzu na czwory księgi rozłożone” zamieścił katalog znaków zwiastujących epidemię. Wymieniał m.in. pojawienie się komety, ogromnej liczby żab i gwałtowne zmiany pogody. Sygnałem miało być również szybkie gnicie mięsa wystawionego na wiatr czy zdychanie psów pojonych poranną rosą. Były to logiczne wnioski wynikające z przekonania o powodowaniu epidemii przez „morowe powietrze”.
W czasach nowożytnych epidemie szły w parze z wojnami. Obu tym „jeźdźcom apokalipsy” sprzyjały chaos i przemieszczanie się rzesz ludności. Podczas wielu nowożytnych wojen liczba poległych w bitwach była nieporównywalnie niższa niż zmarłych w wyniku epidemii, takich jak dyzenteria, czerwonka czy dur plamisty. Dżuma wyniszczająca armię Szwecji i Rzeczypospolitej była w 1629 r. jednym z głównych powodów zawarcia zawieszenia broni. Straszliwe żniwo zebrały epidemie w czasie wojen połowy XVII wieku. W czasie tzw. kampanii żwanieckiej w trakcie powstania Chmielnickiego w 1653 r. licząca 30 tys. żołnierzy armia koronna straciła ok. 20 tys. „W Warszawie mrze od smrodów z trupów pobitych a niepochowanych i z koni; także i w Poznaniu i Szwedzi umierają, i między wojskiem naszym poczęło było” – pisano o zarazie z lat 1655–1656.
Epidemie mogły także sparaliżować odsiecz wiedeńską. „Połowa nam prawie wojska choruje na taką chorobę, która jest zarazą podobna” – pisał król Jan III Sobieski w liście do królowej Marysieńki. Zarazy uderzały na wyniszczoną Rzeczpospolitą także w XVIII wieku. Pod koniec lat sześćdziesiątych dżuma stała się pretekstem dla Austrii i Prus do ustanowienia kordonu sanitarnego na granicy z Rzecząpospolitą. Dokonane wówczas aneksje pogranicza stały się wstępem do pierwszego rozbioru w 1772 r.
Dramatyczne epidemie w XVII i XVIII w Polsce i innych krajach Europy wywoływały też wzrost niepokojów społecznych. Coraz częstsze były oskarżenia o świadome wywoływanie chorób. Ich ofiarami bywali m.in. grabarze, cyrulicy i znachorzy, których podejrzewano o chęć dorobienia się na fałszywych medykamentach lub organizacji pogrzebów. Oskarżano również społeczność żydowską, której przedstawiciele mieli rzekomo rzadziej zapadać na choroby epidemiczne. 7 marca 1711 r. stracono w Lublinie trzech grabarzy oskarżonych o rozprzestrzenianie zarazy. W czasie tortur przyznali się do winy z chęci zysku: „Żeśmy trupią głowę rozbili i mózg wybrali i smarowaliśmy drzwi u kamienic i domów”.
Epidemie XVII wieku wpływały także na ówczesną, barokową fascynację śmiercią i przemijaniem.
Epidemie dżumy w Europie wygasły do początku XIX wieku. Do tego czasu czarna śmierć zebrała straszliwe żniwo. W miarę wiarygodne szacunki liczby zmarłych w Prusach mówią o 300 tys. ofiar w latach 1709–1713. W 1771 r. zaraza w Moskwie zabiła od 50 do 100 tys. mieszkańców, czyli nawet 1/3 populacji miasta. Dżuma miała powracać do Europy w kolejnych dziesięcioleciach, ale już na nieporównywalnie mniejszą skalę. Koszmarem wieku XIX miały się stać epidemie cholery.
U progu lat dwudziestych XIX wieku w relacjach kupców podróżujących do Indii i Azji Południowo-Wschodniej pojawiają się opisy choroby objawiającej się wymiotami, biegunką, utratą wagi i plamami na ciele. Arabscy żeglarze nazywali ją „kholera”, co oznacza „upływ żółci”. Jej ekspansja rozpoczęła się od najdalszych regionów Azji, włącznie z zamkniętą dla świata Japonią. W 1830 r. dotarła do Rosji, a następnie pozostałych krajów Europy. Egzotyczna choroba została początkowo potraktowana jako niegroźna ciekawostka z najdalszego krańca świata. Niemiecki poeta Heinrich Heine pisał o pierwszych dniach zakażenia: „Ponieważ było to śródpoście [czwarta niedziela Wielkiego Postu – przyp. red.], świeciło słońce, a i pogoda była urocza, paryżanie spacerowali tłumnie z tym większą prostodusznością po bulwarach, gdzie zobaczyć można było maski, które parodiując chorobliwe zabarwienie i przygnębioną twarz, szydziły z lęku przed chorobą i z samej choroby”.
Bogatym paryżanom i mieszczanom z innych metropolii ówczesnej Europy wydawało się, że cholera zbiera swoje żniwo wyłącznie wśród najniższych kręgów społecznych. Jednak już w 1831 r. na tę chorobę zmarł książę Konstanty Romanow, który po ucieczce z Warszawy w listopadzie 1830 r. obserwował działania rosyjskiej armii przeciwko powstańcom. Niemal w tym samym czasie, 10 czerwca 1831 r., zmarł dowodzący wojskami carskimi feldmarszałek Iwan Dybicz Zabałkański. Również w 1831 r. cholera zabrała wielkich przedstawicieli pruskiego życia intelektualnego – Carla von Clausewitza i Georga Wilhelma Hegla. Prawdopodobnie ofiarą jednej z kolejnych fal zarazy był Adam Mickiewicz, zmarły w 1855 r. w Stambule.
Pandemie cholery stanowiły przełom w myśleniu o przeciwdziałaniu chorobom zakaźnym. W 1854 r. brytyjski lekarz John Snow rozpoczął badania nad rozprzestrzenianiem się cholery w najbiedniejszych dzielnicach Londynu. Jego zdaniem obowiązująca od średniowiecza teoria miazmatów, czyli wywoływania chorób przez „złe powietrze”, była błędna. Snowowi udało się zidentyfikować źródło zarazy – studnię znajdującą się w epicentrum zachorowań. W ciągu kilku kolejnych dziesięcioleci odkrycie przyczyn cholery doprowadziło do rozpoczęcia walki z epidemią m.in. przez budowę nowoczesnych wodociągów i kanalizacji. Urbaniści i architekci dążyli też do rozgęszczenia zabudowy, m.in. dzięki budowie parków. W miastach wprowadzano także przepisy zabraniające wylewania nieczystości do rynsztoków lub wprost na ulicę. W największych ośrodkach, a następnie mniejszych miastach ziem polskich rozpoczęto również kontrolę jakości wody i sprzedawanej żywności. Coraz więcej działań podejmowały instytucje państwowe, np. wydając przepisy sanitarne na wypadek epidemii, „[…] by każde podejrzenie o cholerę było zgłaszane władzy politycznej powiatowej” – stwierdzano w regulacjach obowiązujących we Lwowie w 1910 r.
Wielkie znaczenie dla walki z epidemiami miały także inicjatywy charytatywne. Na początku I wojny światowej biskup krakowski książę Adam Sapieha stworzył sekcję sanitarną złożoną głównie z szeregów studentów medycyny. Ich zadaniem było docieranie do najmniejszych wsi Galicji w celu zaszczepienia miejscowych chłopów. Działania te mogły uratować nawet trzy miliony mieszkańców tego regionu. Szczepienia przeciwko tyfusowi ograniczyły z kolei ryzyko epidemii tej choroby podczas II wojny światowej. Produkowane w słynnym lwowskim laboratorium Rudolfa Weigla szczepionki były przemycane do gett, w których tyfus zbierał największe żniwo.
W XIX wieku wciąż jednak zarazy stanowiły ogromne zagrożenie dla porządku społecznego. W 1846 r. epidemia cholery dotknęła Małopolskę i Podhale. Poprzedziły ją katastrofalne klęski nieurodzaju i powodzie. W wielu miejscach wybuchały rozruchy głodowe, które ostatecznie przerodziły się w rzeź galicyjską. Chaos potęgowały migracje ludności, która przenosiła zarazki na inne obszary.
Wielkie przemieszczenia mas ludności przyczyniły się również do szybkiej ekspansji najstraszniejszej pandemii ostatnich dwustu lat – grypy hiszpanki. Według różnych szacunków zabiła ona na całym świecie od 50 do nawet 100 mln osób, a zachorowało blisko 500 mln. Wbrew nazwie wirus został do Europy przeniesiony z USA przez żołnierzy amerykańskich udających się na front. Hiszpanka różniła się od większości pandemii w dziejach świata. Zabierała nie najsłabszych i obciążonych poważnymi chorobami, ale przede wszystkim ludzi młodych i w średnim wieku. Śmiertelność podwyższał fakt, że hiszpanka spadła na społeczeństwa europejskie osłabione fatalnymi warunkami egzystencji w czasie I wojny światowej.
Dziś nie sposób ustalić liczby ofiar hiszpanki na ziemiach polskich. Chaos pierwszych miesięcy niepodległości, wielkie migracje, a potem przetaczający się front wojny z bolszewikami zatarły większość śladów zarazy. W latach 1939–1944 zniszczeniu ulegała większość dokumentów największych warszawskich cmentarzy, które byłyby doskonałym źródłem do oszacowania śmiertelności mieszkańców stolicy. Epidemię hiszpanki znamy więc niemal wyłącznie ze wspomnień oraz ówczesnej prasy. „Grasuje po wsiach w sposób przerażający […] nie ma prawie chaty, w której by nie było chorego na hiszpankę […] Śmiertelność jest ogromna. Stolarze po wsiach i miasteczkach nie robią nic innego, tylko trumny. […] Ludność poddała się uczuciu zupełnej apatii, bo nie ma możności zapobieżenia zarazie” – pisał jesienią 1918 r. galicyjski „Głos Narodu”. W tygodniku „Piast” czytamy jeszcze bardziej dramatyczną relację: „Pogrzeby odbywają się zwykle bez płaczu, bo często cała rodzina zmarłego leży w gorączce i nie ma kto nad trumną zapłakać. Często się zdarza, że matka leżąc bezprzytomnie w gorączce nie wie, że z domu wynoszą jej zmarłe dziecko”. Całe rodziny chorowały też w miastach, i dotyczyło to każdej grupy społecznej. W gazetach publikowano nekrologi męża i żony lub dwójki czy trójki dzieci. Nierzadko śmierć przychodziła bardzo szybko. „Rano jesteś zdrowy, wieczorem już cię nie ma” – mawiano wówczas.
Wielu próbowało wykorzystać epidemię do reklamy produkowanych pokątnie preparatów medycznych, a nawet swoich restauracji. Jeden z krakowskich lokali na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” ogłaszał, że „higieniczne a smakowite” potrawy zabezpieczają przed chorobą. Strach gaszono także humorem: „Przyszła kreska na Matyska: hiszpanka za szyję ściska / Ja się nie dam – krzyczał z pychą / Aż i jego wzięło licho” – czytamy w wierszyku na łamach „Kuriera Poznańskiego”. Pamięć o hiszpance jest obecna w warszawskim folklorze: „My, warszawiacy, jesteśmy tacy / Kto nam na odcisk – to już Hiszpan – zimny trup” – śpiewają do dziś zespoły inspirujące się muzyką stołecznych podwórzy. Przypominano również wierszyki układane podczas poprzednich epidemii „influenzy”. „O influenzo, Nimfo, skąd Ty rodem? Czyś Ty chorobą jest epidemiczną? Co Ci się stało? Co Ci jest powodem? / Że tak w grodzie samym, jako też i w okolicy, marnujesz mężów, dzieci i kobiety?” – pisał anonimowy autor, parafrazujący fragment „Beniowskiego” Juliusza Słowackiego. Treść wierszyka uświadamia, że dopiero u schyłku XIX wieku poznano mechanizmy przenoszenia pospolitej grypy. Wcześniej stanowiły jedną z wielu zagadek medycyny.
Epidemia sprzed 100 lat do dziś bywa wykorzystywana politycznie. W trakcie wojny polsko-bolszewickiej straty z powodu zarazy wśród jeńców bolszewickich w Polsce wyniosły ok. 25 tys. na ogółem 85 tys. Na terenie Rosji i Litwy w obozach jenieckich w tym okresie przebywało blisko 51 tys. żołnierzy polskich, w wyniku tej choroby zmarło do 20 tys. spośród nich. Ogromne straty wśród żołnierzy sowieckich są dla współczesnej Rosji pretekstem do wysuwania tez o rzekomym zagłodzeniu tych jeńców przez Polaków. Teza ta jest elementem rosyjskiej narracji „anty-Katynia” – rzekomych mordów popełnionych na rozkaz władz RP 20 lat przed zbrodnią na polskich jeńcach.
Jedyną receptą na zwalczenie epidemii było wprowadzanie bezwzględnych zasad izolacji. Trudno było jednak egzekwować te przepisy w bardzo gęsto zaludnionych miastach. Pandemia zanikła pod koniec 1920 r. i nigdy już nie powróciła w zbliżonym natężeniu. W kolejnych dziesięcioleciach groźne epidemie grypy ponownie jednak dotarły do Polski. Dwie najgroźniejsze (H2N2 i H3N2), w latach 1957 i 1969, pochodziły z Azji. Ta druga pochłonęła w Polsce ok. 1300 ofiar.
Niepokój dawnych społeczeństw wzbudzała czarna ospa. Była ona przyczyną ok. 15 proc. zgonów w populacjach Europy. Śmiertelność sięgała 30 proc., wśród Indian amerykańskich mogła sięgać 90 proc. Na początku XVII w. popularność zaczęły zdobywać tzw. wariolacje. Zabieg polegał na wszczepieniu pod skórę płynu z ospowych krost. Poddany takiemu szczepieniu przechodził łagodną odmianę ospy i uzyskiwał trwałą odporność. Procedura była na tyle popularna, że korzystali z niej nawet ówcześni władcy, włącznie z carycą Katarzyną II. Pod koniec lat sześćdziesiątych zaczął ją wykonywać również lekarz króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Zabieg był jednak dość ryzykowny. Śmiertelność „łagodnej” ospy wynosiła ok. 3 proc., co dziś może się wydawać odsetkiem szokująco wysokim, ale niemal bez znaczenia dla ludzi żyjących w społeczeństwach ogromnego ryzyka epidemicznego.
Udoskonalenie szczepień przez Edwarda Jennera pod koniec XVIII wieku rozpoczęło proces światowej walki z czarną ospą, zakończonej jej pokonaniem w 1978 r. Moment ten przewidział sam Jenner: „Końcowym efektem szczepień będzie całkowite wyplenienie ospy – straszliwej plagi rasy ludzkiej”. Eradykacja ospy była jednym z największych sukcesów w historii medycyny. Powodzenia szczepień mimo wielkich oporów dużej części społeczeństw natchnęły wielu naukowców do badań nad rozprzestrzenianiem się innych chorób. Spośród polskich uczonych największą sławą okrył się prof. Hilary Koprowski, który pracując w USA, w 1950 r. wynalazł szczepionkę przeciw polio i przyczynił się do szybkiego wyeliminowania tej choroby w Polsce, doprowadzając do przysłania polskim lekarzom dziewięciu milionów dawek nowej szczepionki – zaledwie rok po wprowadzeniu jej na rynek. Do dziś polio zostało niemal całkowicie zwalczone we wszystkich zakątkach globu.
Gdy świat z optymizmem wkraczał w dekadę lat sześćdziesiątych, która miała przynieść kolejne wielkie sukcesy w walce z chorobami zakaźnymi, w Polsce przypomniała o sobie niemal pokonana ospa prawdziwa. W lipcu 1963 r. przywlókł ją z Azji (jedne źródła mówią o Indiach, inne o Birmie i Wietnamie) Bonifacy Jedynak, oficer Służby Bezpieczeństwa. Zachorowało 99 osób (głównie personelu medycznego), z których siedem zmarło. Miasto zostało na kilka tygodni sparaliżowane i odcięte od reszty kraju kordonem sanitarnym. Zaszczepiono 98 proc. ludności Wrocławia. Osoby podejrzane o kontakt z chorymi umieszczano w izolatoriach. Mimo to ospa przedostała się do pięciu innych województw, nie wywołując tam jednak epidemii. WHO przewidywała, że zaraza ta potrwa dwa lata, zachoruje 2 tys. osób i umrze 200. Tymczasem wygasła po 25 dniach od jej wykrycia. Wydarzenia z 1963 r. zostały opisane w reportażu Jerzego Ambroziewicza, który w narracji skupił się na poświęceniu personelu medycznego w zmaganiach z zakażeniem. Ten wątek zresztą wydaje się wspólny wszystkim dziełom poświęconym epidemiom – od średniowiecznych moralitetów, przez klasyczne powieści, aż po współczesne filmy i seriale katastroficzne.
Więcej do przeczytania – w serwisie historycznym Dzieje.pl
Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /
Źródło: tutaj
środa, 25 marca 2020
wtorek, 24 marca 2020
niedziela, 22 marca 2020
Neofobia pokarmowa przeszkodą w zmianie diety
Niechęć do nieznanych pokarmów pozwalała nam w toku ewolucji unikać toksycznych pokarmów. Kiedy jednak jedzenia jest pod dostatkiem, neofobia pokarmowa może utrudniać przestawienie się na zdrowszą dietę - mówi psycholog dr Klaudia Modlińska z Instytutu Psychologii PAN.
Inżynier Mamoń z filmu "Rejs" lubił tylko te piosenki, które już znał. "Jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?" - pytał. Są osoby, które podobną niechęć żywią do pokarmów, z którymi nie są oswojone. A przez to preferują te potrawy, które już znają. Zjawisko to - neofobia pokarmowa - bywa problemem nie tylko wśród dzieci, które chciałyby żyć np. tylko pizzą i ciasteczkami, ale i wśród osób dorosłych, które choćby ze względów zdrowotnych muszą zmienić dietę.
ROZMIAR MENU ZMIENIA SIĘ Z WIEKIEM
"Są osoby, które nawet podczas wycieczki do Wietnamu będą jadły tylko pizzę i potrawy z McDonalda. A są takie, które zawsze wybierają z menu coś, czego jeszcze nigdy nie próbowały" - mówi psycholog dr Klaudia Modlińska z Instytutu Psychologii PAN, która bada biologiczne podstawy neofobii.
Wyjaśnia, że niechęć do nowych pokarmów to nie jest zjawisko zero-jedynkowe. "Każdy z nas ma jakiś poziom neofobii. A ten poziom może się zmieniać z wiekiem" - mówi. Niechęć do jedzenia nieznanych pokarmów najsilniejsza jest u dzieci między 2. a 6. rokiem życia. Wtedy niektóre z nich trudniej jest skłonić, by jadły coś innego, niż kilka ulubionych potraw. Neofobia nasilać się też może u osób starszych - i stać się przyczyną ich niedożywienia.
DIETA, W KTÓREJ KARMIMY SIĘ OBAWAMI
Niechęć do jedzenia nieznanych potraw może się stać problemem również dla osób, które muszą zmienić dietę. I tak np. osoby z cukrzycą, z chorobami wieńcowymi, chorobami wątroby, trzustki albo z dną moczanową dostają od lekarza zalecenie zmiany diety, ale często tego nie robią.
"Takie osoby bywają krytykowane za głupotę, niechęć, słabą wolę. A to może być właśnie kwestia neofobii pokarmowej: wolę jeść to, co znam, niż to, do czego zupełnie nie jestem przyzwyczajony" - mówi psycholog.
Jak wyjaśnia dr Modlińska, zmiana diety powinna polegać nie tylko na wykluczeniu pewnych produktów, ale na zastąpieniu ich przez inne. "Młode osoby, które przechodzą na wegetarianizm, przestają jeść mięso, ale jedzą tylko to, co jadły do tej pory: makaron, ser, kanapki. A wcale nie urozmaicają diety, aby uzupełnić składniki zawarte w mięsie. I zdarza się, że tyją. To też ma związek z neofobią pokarmową" - komentuje.
"Nie wystarczy więc tylko przemawiać do rozumu - tłumacząc, jak ważne są warzywa w diecie. Trzeba głębiej sięgnąć do mechanizmów psychologicznych" - komentuje.
POKONAĆ NIECHĘĆ
Jak pokonywać neofobię? Dr Modlińska mówi, że jednym ze sposobów jest ekspozycja na nowe produkty. Wyjaśnia, że jeśli np. dziecko obejrzy składniki, z których ma być zrobiona kanapka i samo ją sobie z nich przygotuje - będzie bardziej skłonne ją zjeść, niż gdy dostanie gotowe jedzenie. "A osobę dorosłą, aby oswoić z nowym jedzeniem, można zaprosić do udziału w warsztatach, podczas których pokazuje się, jak gotować nowe potrawy" - radzi.
Znaczenie ma też forma, w jakiej podane jest jedzenie. Jeśli ktoś lubi jeść hamburgery, to może być łatwiej skłonić go do jedzenia nieznanych mu warzyw, proponując burgery warzywne, niż np. zrobioną z tych samych warzyw sałatkę.
U dzieci zaś czasem może pomóc atrakcyjne nazwanie produktu. Np. jeśli dziecko chce jeść tylko "kotleciki", to można je namówić do zjedzenia czegoś nowego, nazywając to właśnie "kotlecikiem".
Aby wprowadzić nowy produkt do diety, można też stopniowo go dodawać do pokarmu. Na przykład marchewkę - zanim ją podamy dziecku - domieszać do mleka czy kaszki. A brokuł dodać najpierw do lubianego spaghetti, aby przestał być czymś zupełnie nowym. "Jeśli ktoś skojarzy warzywo ze smaczną potrawą, łatwiej będzie mu przekonać się, że warto je jeść" - tłumaczy.
NAWET WSZYSTKOŻERCY NIE JEDZĄ WSZYSTKIEGO
Dr Modlińska neofobię bada na przykładzie szczurów. "Szczury, tak jak i my, są wszystkożercami. Daje to nam przewagę ewolucyjną, bo bezpieczniej jest móc jeść z różnych źródeł, niż z jednego. Ale z drugiej strony sprowadza też zagrożenie, bo niektóre produkty, które zdają się być jadalne, są toksyczne. Musi być więc mechanizm kontroli tego, co spożywamy, abyśmy nie zjadali wszystkiego" - mówi. Tłumaczy, że z tego powodu wykształciła się neofobia pokarmowa. Pozwala z ostrożnością wprowadzać do diety nowe produkty i monitorować ich działanie na organizm.
"Teraz jednak pożywienia mamy aż nadto. Problem pojawia się, kiedy wejdziemy na ścieżkę jedzenia pokarmów, które są niezdrowe, albo których jemy tak dużo, że zastępują nam inne, zdrowe jedzenie. Wtedy neofobia stanowi problem" - komentuje psycholog.
NEOFOBIA WYSSANA Z MLEKIEM MATKI
Psycholog zaznacza, że neofobia - choć jest zaszyta gdzieś w genach - to na poziom związanej z nią niechęci do nieznanych pokarmów duży wpływ ma środowisko.
"Jeśli w ciąży matka ma bardziej urozmaicony jadłospis, to i dziecko będzie bardziej zachęcone do próbowania nowych pokarmów. To samo dotyczy okresu karmienia. Informacje o pożywieniu docierają do wód płodowych, znajdują się w oddechu matki, zapachu jej skóry, w mleku. Jeśli w rodzinie jest skłonność do jedzenia różnorodnych pokarmów, to dziecko będzie się inaczej zachowywać w późniejszym wieku, niż dziecko z rodziny, która jest restrykcyjna, jeśli chodzi o dietę" - mówi. I dodaje, że wnioski takie można wyciągnąć właśnie z jej badań na szczurach.
Rozmówczyni PAP tłumaczy, że na UW bierze teraz udział w kolejnych badaniach nad neofobią, skupiając się na "jedzeniu przyszłości", m.in. owadach. "Badamy bariery psychologiczne, które sprawiają, że zwykle nie mamy ochoty zjadać owadów" - mówi. Zwraca uwagę, że odpowiedź nie jest oczywista: "przecież płat mięsa też nie jest czymś, co ładnie wygląda. A ludzie to jedzą...".
PAP - Nauka w Polsce, Ludwika Tomala
lt/ zan/
Żródło: tutaj
sobota, 21 marca 2020
piątek, 20 marca 2020
Wiosna ;)
Po 89 dobach zimy, dzisiaj, w piątek 20 marca nad ranem rozpoczęła się
astronomiczna wiosna.
W trakcie jej trwania na wieczornym niebie można
będzie zaobserwować jasno świecącą planetę Wenus, tworzącą malownicze
konfiguracje z innymi obiektami niebieskimi.
Astronomiczna
wiosna zaczyna się, gdy Słońce osiąga punkt równonocy wiosennej, tzw.
punkt Barana. W tym roku dokładny moment tego wydarzenia przypadł na
godz. 4.50 w piątek 20 marca.środa, 18 marca 2020
poniedziałek, 9 marca 2020
niedziela, 8 marca 2020
czwartek, 5 marca 2020
środa, 4 marca 2020
niedziela, 1 marca 2020
Socjolog: do paniki dochodzi, gdy przeszacowujemy zagrożenie
Epidemii wywołanej przez koronawirusa SARS-CoV-2 towarzyszą zachowania
związane z paniką. A do wybuchów paniki dochodzi, kiedy nie rozumiemy
rzeczywistości, która nas otacza i przeszacowujemy zagrożenie - mówi PAP
socjolog dr hab. Rafał Smoczyński.
"Dla
paniki charakterystyczna jest zła diagnoza, wyolbrzymienie
niebezpieczeństwa, jakie niesie dana sytuacja w stosunku do realnego
zagrożenia" - mówi socjolog dr hab. Rafał Smoczyński, prof. Instytutu
Filozofii i Socjologii PAN. "Koronawirus jest jeszcze w naszym kraju
bytem abstrakcyjnym. Uwaga, jaką się temu tematowi poświęca, środki
bezpieczeństwa podejmowane przez władze, oczekiwania polityczne są
nieproporcjonalne do realnego zagrożenia. Możemy tu mówić o zachowaniu
panicznym" - zwraca uwagę.
I porównuje, że o wiele większym i realnym zagrożeniem jest na razie
chociażby grypa, której nie poświęca się tyle uwagi, co koronawirusowi. Z
danych NIZP-PZH wynika, że w poprzednim sezonie grypowym (wrzesień 2018
r. - kwiecień 2019 r.), odnotowano prawie 3,7 mln zachorowań i
podejrzeń zachorowań z powodu grypy, a także 143 zgony z powodu grypy.
Panika szczególnie wyraźną formę przyjęła w jednym z ukraińskich
miast, gdzie obrzucono kamieniami autobusy z osobami powracającymi z
Chin. Z kolei we Włoszech ludzie w obawie przed epidemią rzucili się na
sklepy i wykupili zapasy żywności. "To klasyczne zachowania zbiorowe
związane z paniką tłumu" - tłumaczy socjolog.
"Z wybuchami paniki będziemy mieli do czynienia tak długo, jak długo
będziemy skonfrontowani z sytuacjami, w których nie rozumiemy
rzeczywistości, która nas otacza" - uważa rozmówca PAP.
Również w związku z epidemią koronawirusa pozostaje wiele
niewiadomych. Skąd się wzięły wirusy, jak się przenoszą, jak z nimi
walczyć... A w związku z tym ujawniają się już teorie spiskowe. "To
symptomy tego, co socjologowie nazywają społeczeństwem ryzyka. A ma to
związek z tym, że wiele z mechanizmów otaczającego nas świata jest dla
nas całkowicie nieklarownych. To może tłumaczyć reakcje paniczne" - mówi
socjolog.
Pytany, czy to media są winne panice wokół COVID-19, odpowiada, że
wszystkie informacje we współczesnym świecie są zapośredniczone. A media
są elementem tego pośrednictwa. Jednak jego zdaniem - aby nie wzbudzać
paniki - media powinny jak najrzetelniej przedstawiać sytuację związaną z
epidemią i sięgnąć do wiarygodnych źródeł informacji. "A w przypadku
tak specjalistycznych kwestii, jak rozprzestrzenianie się wirusów, warto
odnosić się do wiedzy ekspertów. To pozwoli odbiorcom realistycznie
ocenić zagrożenia, a przez to - nie ulegać panice" - przekonuje
naukowiec.
Prof. Smoczyński zaznacza, że poza paniką związaną z zachowaniami
zbiorowymi, możemy też mówić o panice moralnej. "Panika moralna polega
na tym, że obsadza się w roli `złych` osoby, które rzekomo przyczyniły
się do zaistnienia jakiejś sytuacji, która zagraża naszemu dobru
wspólnotowemu. W opozycji do nich identyfikujemy `nas` jako tych, którzy
stoją na straży dobra moralnego czy zdrowia społeczeństwa - a więc np.
na straży tego, jak powinna wyglądać polityka wobec zagrożenia
wynikającego z koronawirusa" - mówi.
"Panika moralna musi uwzględniać pewien strukturalny element -
definiuje się postać, która reprezentuje to zło społeczne. Konstruuje
się tzw. diabły ludowe - folk devils" - wyjaśnia. Zaznacza, że może się
zdarzyć, że będą nimi np. osoby zakażone lub potencjalnie zakażone. Może
być też, że takimi "diabłami ludowymi" staną się niektórzy politycy,
którzy w ocenie swoich przeciwników nie czynią dość dużo, aby zapobiec
rozprzestrzenianiu się wirusa.
Podaje przykład Chin, gdzie władze w Pekinie mogą obsadzić w roli
"folk devils" lokalnych działaczy politycznych z Wuhanu, którzy
niewystarczająco dobrze zajęli się sprawą epidemii. "Ci działacze
zostali obsadzeni w roli +zła społecznego+, które jest odpowiedzialne za
rozprzestrzenienie się wirusa. Może teraz nastąpić dintojra" - uważa
socjolog.
Na pytanie, czy taka panika moralna jest do czegoś społeczeństwom
potrzebna, odpowiada: "Współczesne społeczeństwa są spluralizowane -
pozbawione czegoś, co byłoby niekwestionowanym centrum moralnym. Różne
strony sporu politycznego w różny sposób definiują różne kategorie
moralne, interes społeczny, rację stanu. Nie ma zewnętrznego punktu,
który by kontrolował właściwe zachowania społeczne. Element niepewności
jest bardzo duży. A panika moralna w sytuacji pluralizmu normatywnego
pozwala społeczeństwu rekonstruować swoje normy, redefiniować tożsamości
zbiorowe. W dzisiejszych społeczeństwach ryzyka praktycznie niemożliwe
jest uchronienie przed paniką moralną" - podsumowuje.
Dodaje jednak, że panice tłumu - zachowania zbiorowego - być może
łatwiej jest zapobiegać. "To wymaga skoordynowanego działania służb,
które w odpowiedni sposób przekazują ludziom informacje" - mówi. (PAP)
Autorka: Ludwika Tomala
lt/ ekr/ agt/
Źródło: tutaj
sobota, 29 lutego 2020
środa, 26 lutego 2020
piątek, 14 lutego 2020
Sondaż: aktywność fizyczna sprzyja miłości
Aż 75 proc. Polaków uważa, że aktywność fizyczna pozytywnie wpływa na
relacje z partnerem, a blisko połowa, że uprawianie sportu zwiększa
szanse na poznanie partnera – wynika z nowego sondażu przeprowadzonego
przez Kantar.
Badanie
na reprezentatywnej losowej próbie 1000 Polaków w wieku 18-59 lat
zostało przeprowadzone w dniach 13-14 stycznia 2020 r. przez Kantar.
Wykazało ono, że aż trzy czwarte Polaków uważa, iż aktywność fizyczna
pozytywnie wpływa na relacje z partnerem.
„Na budowanie trwałych i pozytywnych relacji z partnerem wpływają nie
tylko wyrażane uczucia w stosunku do partnera, generalne poczucie
szczęścia w relacji czy seks, ale także, spędzanie czasu razem i wspólne
podejmowanie nowych wyzwań. Aktywność fizyczna z pewnością może
połączyć w sobie te dwa ostatnie elementy” – komentuje seksuolog dr
Robert Kowalczyk, cytowany w przesłanej PAP informacji prasowej nt.
wyników badania.
Zdaniem neurobiologa dr. Pawła Boguszewskiego wspólne treningi z
osobą, którą darzymy uczuciem mogą potęgować stan euforii i sprawiać, że
będziemy czuć się lepiej niż uprawiając sport w pojedynkę.
„Gdy podejmujemy wspólną aktywność fizyczną, a zwłaszcza, gdy
wykonujemy ćwiczenia synchronicznie, w naszym mózgu uruchamiają się
systemy neuronów lustrzanych – grupy komórek nerwowych pozwalających nam
rozumieć ruch, emocje i uczucia drugiej osoby. Ta synchronizacja może
potęgować przyjemność, która rekompensuje spory wysiłek dla naszego
mózgu związany z kontaktami międzyludzkimi” – tłumaczy specjalista
cytowany w informacji prasowej.
Za sporty sprzyjające budowaniu relacji Polacy uważają treningi na
siłowni, bieganie, spacery, pływanie, jazdę na rowerze oraz taniec.
Jak wynika z najnowszego sondażu, aż 91 proc. z nas uznaje, że
aktywność fizyczna poprawia nie tylko nastrój, ale wpływa też pozytywnie
na poczucie atrakcyjności. Kojarzy nam się bowiem intuicyjnie z tak
pożądanymi cechami fizycznymi, jak zgrabna i wysportowana sylwetka, ale
też z pozytywnymi cechami charakteru.
„Gdy widzimy osobę uprawiającą sport z góry zakładamy, że jest ona
pewna siebie, systematyczna, towarzyska, otwarta na wyzwania, czy też
bardziej sprawna seksualnie – to tak zwany efekt halo. Te wszystkie
cechy są utożsamiane z atrakcyjnością i naturalnie wzbudzają nasze
zainteresowanie” – wyjaśnia dr Kowalczyk.
Blisko połowa uczestników badania (47 proc.) ocenia, że uprawianie
sportu zwiększa szanse na poznanie partnera. Zdecydowanie częściej z tym
stwierdzeniem zgadzają się panowie (57 proc.), zwłaszcza w wieku 25-29
lat (54 proc.) oraz 50-59 lat (51 proc.). Podobny odsetek badanych (47
proc.) uważa, że klub fitness jest dobrym miejscem na „miłość od
pierwszego wejrzenia”.
Zgodnie z teorią psychologii społecznej można to tłumaczyć m.in. tym,
że naszą uwagę i sympatię zyskują osoby podobne do nas samych,
kierujące się tymi samymi, pozytywnymi wartościami. Jeśli dbamy o
zdrowie i jesteśmy aktywni fizycznie, to na siłowni mamy większą szansę
poznania kogoś, kto ma podobne nawyki i dążenia.
Dr Kowalczyk przestrzega jednak, że warto uważać, by sportowej
euforii nie pomylić z zakochaniem. „Gdy jesteśmy po treningu sportowym,
znajdujemy się w stanie fizycznego pobudzenia – nasze serce bije
szybciej, poprawia się krążenie i wydzielają się te same hormony, które
pojawiają się w stanie zakochania. Jeśli w takiej sytuacji naszą uwagę
zwróci przystojny mężczyzna czy atrakcyjna kobieta, zgodnie z teorią
Schachtera, możemy podświadomie pomylić źródło naszego pobudzenia,
przypisując je zamiast treningowi fizycznemu, napotkanej osobie” –
wyjaśnia seksuolog.
Z kolei dr Boguszewski przypomina, że podczas ruchu, który sprawia
nam przyjemność, aktywizują się te same obwody mózgu, co w stanie
zakochania. „Możemy zaobserwować podniesioną aktywność jądra półleżącego
– struktury mózgowej, która powoduje, że jest nam dobrze” – mówi
neurobiolog.
Jednocześnie, zarówno w stanie zakochania, jak i podczas aktywności
fizycznej wykonywanej dla relaksu, spada aktywność ciała migdałowatego –
struktury odpowiedzialnej za wykrywanie zagrożenia i za odczuwanie
lęku. Dlatego mniej się boimy. „W wyniku rytmicznego ruchu czy
zauroczenia obniża się też aktywność kory przedczołowej – zmniejszają
się nasze zdolności analitycznego myślenia i wykrywania potencjalnych
zagrożeń” – przekonuje dr Boguszewski.
Podobne zmiany zachodzą w mózgu również na poziomie chemicznym.
„Zwiększa się stężenie neuroprzekaźników (związków odpowiedzialnych za
komunikację między neuronami i poszczególnymi obszarami mózgu – PAP),
takich jak: dopamina i endorfiny, które odpowiadają za uczucie
szczęścia. Przy długotrwałych związkach miłosnych do pełnego obrazu
dołączają takie neurohormony jak oksytocyna i wazopresyna,
odpowiedzialne za tworzenie trwałych więzi. Niewykluczone, że to dzięki
nim równie chętnie zakochujemy się w aktywności fizycznej” – dodaje
ekspert.
Badanie przeprowadzone przez Kantar jest walentynkową edycją badania
MultiSport Index (regularnie przeprowadzonego badania nt. aktywności
fizycznej Polaków) i zostało zrealizowane na zlecenie Benefit Systems.
PAP - Nauka w Polsce
jjj/ ekr/
Źródło: tutaj
sobota, 1 lutego 2020
Subskrybuj:
Posty (Atom)