Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nauka _w_Polsce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nauka _w_Polsce. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 marca 2020

Epidemie na ziemiach polskich

   Dawne społeczeństwa niemal przez cały czas doświadczały epidemii oraz pandemii chorób zakaźnych. Nie omijały one również terytorium Polski. Niektóre z nich miały duży wpływ nie tylko na historię, lecz także na rozwój medycyny, a nawet funkcjonowanie instytucji państwowych i sposób życia. 
   W całej historii ludzkości epidemie i pandemie zasadniczo wpływały na losy społeczeństw. Niektóre z nich przyczyniły się do głębokiego kryzysu imperiów, inne stanowiły okazję do nadrobienia dystansu cywilizacyjnego dzielącego społeczeństwa gorzej rozwinięte i te lepiej. Choroby stanowiły również inspirację dla dzieł kultury. Co najistotniejsze, epidemie były jednak tragedią zwykłych ludzi, których dotykały ich konsekwencje, niewyobrażalne dla pokoleń żyjących w epoce wysokorozwiniętej medycyny i higieny. Walkę z epidemiami i pokonanie niektórych z nich można uznać za jeden z najważniejszych, często niedocenianych, sukcesów w dziejach. 
   Nasza wiedza na temat najwcześniejszych epidemii chorób zakaźnych na ziemiach polskich jest stosunkowo niewielka. Bez wątpienia szalejąca w Europie Zachodniej XIV-wieczna zaraza dżumy potraktowała Polskę i niektóre inne regiony Europy Środkowej łagodniej. Dżuma powracała jednak przez kolejne trzy stulecia. Pod koniec XV wieku w Krakowie epidemie tej choroby zdarzały się co dwa, trzy lata, a nawet rok po roku. W latach 1500–1750 odnotowano tam 92 epidemie – najwięcej ze wszystkich polskich miast. W latach 1601–1650 w Krakowie było ich 19, a Warszawie – 33. Później zachorowania w obu miastach utrzymywały się na zbliżonym poziomie. O XVI-wiecznych zarazach na ziemiach Korony i Litwy wiemy m.in. za sprawą kronik, które opisywały wyjazdy władców w poszukiwaniu miejsc wolnych od „morowego powietrza”. „Król Jego Mość Zygmunt wyjechał z Krakowa dla powietrza […] bo już pomirało [umierało – przyp. red.] w Krakowie. […] Droga Królowi Jego Mości była na Sędziomirz [Sandomierz – przyp. red.] i tam marto [umierano – przyp. red.], po tym do Lublina z Lublina do Warszawy. Zaraz się królewski dwór zapowietrzył, marto wszędzie gdzie się jedno obrócił” – opisywał krakowski kronikarz pod datą 1588 r. 
   Ucieczka z wielkich miast i izolacja w odleglejszych, mniej zaludnionych miejscach słusznie była postrzegana jako w miarę skuteczna recepta na powracające epidemie. Wielkie lub lokalne zarazy paraliżowały działania i tak słabych instytucji państwa. W źródłach często pojawiają się wzmianki o zawieszeniu prac sądów i trybunałów. Wydarzeniem zupełnie wyjątkowym było opóźnienie kluczowych dla państwa wydarzeń, włącznie z pogrzebami. Pomór panujący w Krakowie w 1599 r. o rok opóźnił pogrzeb królowej Anny Habsburżanki. 
   Nie rozumiejąc mechanizmów przenoszenia dżumy, próbowano przewidzieć jej nadejście. 
W 1591 r. wykształcony w Bolonii lekarz i filozof Piotr Umiastowski w dziele „Nauka o morowym powietrzu na czwory księgi rozłożone” zamieścił katalog znaków zwiastujących epidemię. Wymieniał m.in. pojawienie się komety, ogromnej liczby żab i gwałtowne zmiany pogody. Sygnałem miało być również szybkie gnicie mięsa wystawionego na wiatr czy zdychanie psów pojonych poranną rosą. Były to logiczne wnioski wynikające z przekonania o powodowaniu epidemii przez „morowe powietrze”. 
   W czasach nowożytnych epidemie szły w parze z wojnami. Obu tym „jeźdźcom apokalipsy” sprzyjały chaos i przemieszczanie się rzesz ludności. Podczas wielu nowożytnych wojen liczba poległych w bitwach była nieporównywalnie niższa niż zmarłych w wyniku epidemii, takich jak dyzenteria, czerwonka czy dur plamisty. Dżuma wyniszczająca armię Szwecji i Rzeczypospolitej była w 1629 r. jednym z głównych powodów zawarcia zawieszenia broni. Straszliwe żniwo zebrały epidemie w czasie wojen połowy XVII wieku. W czasie tzw. kampanii żwanieckiej w trakcie powstania Chmielnickiego w 1653 r. licząca 30 tys. żołnierzy armia koronna straciła ok. 20 tys. „W Warszawie mrze od smrodów z trupów pobitych a niepochowanych i z koni; także i w Poznaniu i Szwedzi umierają, i między wojskiem naszym poczęło było” – pisano o zarazie z lat 1655–1656.
   Epidemie mogły także sparaliżować odsiecz wiedeńską. „Połowa nam prawie wojska choruje na taką chorobę, która jest zarazą podobna” – pisał król Jan III Sobieski w liście do królowej Marysieńki. Zarazy uderzały na wyniszczoną Rzeczpospolitą także w XVIII wieku. Pod koniec lat sześćdziesiątych dżuma stała się pretekstem dla Austrii i Prus do ustanowienia kordonu sanitarnego na granicy z Rzecząpospolitą. Dokonane wówczas aneksje pogranicza stały się wstępem do pierwszego rozbioru w 1772 r. 
    Dramatyczne epidemie w XVII i XVIII w Polsce i innych krajach Europy wywoływały też wzrost niepokojów społecznych. Coraz częstsze były oskarżenia o świadome wywoływanie chorób. Ich ofiarami bywali m.in. grabarze, cyrulicy i znachorzy, których podejrzewano o chęć dorobienia się na fałszywych medykamentach lub organizacji pogrzebów. Oskarżano również społeczność żydowską, której przedstawiciele mieli rzekomo rzadziej zapadać na choroby epidemiczne. 7 marca 1711 r. stracono w Lublinie trzech grabarzy oskarżonych o rozprzestrzenianie zarazy. W czasie tortur przyznali się do winy z chęci zysku: „Żeśmy trupią głowę rozbili i mózg wybrali i smarowaliśmy drzwi u kamienic i domów”. 
   Epidemie XVII wieku wpływały także na ówczesną, barokową fascynację śmiercią i przemijaniem. Epidemie dżumy w Europie wygasły do początku XIX wieku. Do tego czasu czarna śmierć zebrała straszliwe żniwo. W miarę wiarygodne szacunki liczby zmarłych w Prusach mówią o 300 tys. ofiar w latach 1709–1713. W 1771 r. zaraza w Moskwie zabiła od 50 do 100 tys. mieszkańców, czyli nawet 1/3 populacji miasta. Dżuma miała powracać do Europy w kolejnych dziesięcioleciach, ale już na nieporównywalnie mniejszą skalę. Koszmarem wieku XIX miały się stać epidemie cholery. 
   U progu lat dwudziestych XIX wieku w relacjach kupców podróżujących do Indii i Azji Południowo-Wschodniej pojawiają się opisy choroby objawiającej się wymiotami, biegunką, utratą wagi i plamami na ciele. Arabscy żeglarze nazywali ją „kholera”, co oznacza „upływ żółci”. Jej ekspansja rozpoczęła się od najdalszych regionów Azji, włącznie z zamkniętą dla świata Japonią. W 1830 r. dotarła do Rosji, a następnie pozostałych krajów Europy. Egzotyczna choroba została początkowo potraktowana jako niegroźna ciekawostka z najdalszego krańca świata. Niemiecki poeta Heinrich Heine pisał o pierwszych dniach zakażenia: „Ponieważ było to śródpoście [czwarta niedziela Wielkiego Postu – przyp. red.], świeciło słońce, a i pogoda była urocza, paryżanie spacerowali tłumnie z tym większą prostodusznością po bulwarach, gdzie zobaczyć można było maski, które parodiując chorobliwe zabarwienie i przygnębioną twarz, szydziły z lęku przed chorobą i z samej choroby”. 
   Bogatym paryżanom i mieszczanom z innych metropolii ówczesnej Europy wydawało się, że cholera zbiera swoje żniwo wyłącznie wśród najniższych kręgów społecznych. Jednak już w 1831 r. na tę chorobę zmarł książę Konstanty Romanow, który po ucieczce z Warszawy w listopadzie 1830 r. obserwował działania rosyjskiej armii przeciwko powstańcom. Niemal w tym samym czasie, 10 czerwca 1831 r., zmarł dowodzący wojskami carskimi feldmarszałek Iwan Dybicz Zabałkański. Również w 1831 r. cholera zabrała wielkich przedstawicieli pruskiego życia intelektualnego – Carla von Clausewitza i Georga Wilhelma Hegla. Prawdopodobnie ofiarą jednej z kolejnych fal zarazy był Adam Mickiewicz, zmarły w 1855 r. w Stambule. 
   Pandemie cholery stanowiły przełom w myśleniu o przeciwdziałaniu chorobom zakaźnym. W 1854 r. brytyjski lekarz John Snow rozpoczął badania nad rozprzestrzenianiem się cholery w najbiedniejszych dzielnicach Londynu. Jego zdaniem obowiązująca od średniowiecza teoria miazmatów, czyli wywoływania chorób przez „złe powietrze”, była błędna. Snowowi udało się zidentyfikować źródło zarazy – studnię znajdującą się w epicentrum zachorowań. W ciągu kilku kolejnych dziesięcioleci odkrycie przyczyn cholery doprowadziło do rozpoczęcia walki z epidemią m.in. przez budowę nowoczesnych wodociągów i kanalizacji. Urbaniści i architekci dążyli też do rozgęszczenia zabudowy, m.in. dzięki budowie parków. W miastach wprowadzano także przepisy zabraniające wylewania nieczystości do rynsztoków lub wprost na ulicę. W największych ośrodkach, a następnie mniejszych miastach ziem polskich rozpoczęto również kontrolę jakości wody i sprzedawanej żywności. Coraz więcej działań podejmowały instytucje państwowe, np. wydając przepisy sanitarne na wypadek epidemii, „[…] by każde podejrzenie o cholerę było zgłaszane władzy politycznej powiatowej” – stwierdzano w regulacjach obowiązujących we Lwowie w 1910 r. 
   Wielkie znaczenie dla walki z epidemiami miały także inicjatywy charytatywne. Na początku I wojny światowej biskup krakowski książę Adam Sapieha stworzył sekcję sanitarną złożoną głównie z szeregów studentów medycyny. Ich zadaniem było docieranie do najmniejszych wsi Galicji w celu zaszczepienia miejscowych chłopów. Działania te mogły uratować nawet trzy miliony mieszkańców tego regionu. Szczepienia przeciwko tyfusowi ograniczyły z kolei ryzyko epidemii tej choroby podczas II wojny światowej. Produkowane w słynnym lwowskim laboratorium Rudolfa Weigla szczepionki były przemycane do gett, w których tyfus zbierał największe żniwo. 
   W XIX wieku wciąż jednak zarazy stanowiły ogromne zagrożenie dla porządku społecznego. W 1846 r. epidemia cholery dotknęła Małopolskę i Podhale. Poprzedziły ją katastrofalne klęski nieurodzaju i powodzie. W wielu miejscach wybuchały rozruchy głodowe, które ostatecznie przerodziły się w rzeź galicyjską. Chaos potęgowały migracje ludności, która przenosiła zarazki na inne obszary. 
   Wielkie przemieszczenia mas ludności przyczyniły się również do szybkiej ekspansji najstraszniejszej pandemii ostatnich dwustu lat – grypy hiszpanki. Według różnych szacunków zabiła ona na całym świecie od 50 do nawet 100 mln osób, a zachorowało blisko 500 mln. Wbrew nazwie wirus został do Europy przeniesiony z USA przez żołnierzy amerykańskich udających się na front. Hiszpanka różniła się od większości pandemii w dziejach świata. Zabierała nie najsłabszych i obciążonych poważnymi chorobami, ale przede wszystkim ludzi młodych i w średnim wieku. Śmiertelność podwyższał fakt, że hiszpanka spadła na społeczeństwa europejskie osłabione fatalnymi warunkami egzystencji w czasie I wojny światowej. Dziś nie sposób ustalić liczby ofiar hiszpanki na ziemiach polskich. Chaos pierwszych miesięcy niepodległości, wielkie migracje, a potem przetaczający się front wojny z bolszewikami zatarły większość śladów zarazy. W latach 1939–1944 zniszczeniu ulegała większość dokumentów największych warszawskich cmentarzy, które byłyby doskonałym źródłem do oszacowania śmiertelności mieszkańców stolicy. Epidemię hiszpanki znamy więc niemal wyłącznie ze wspomnień oraz ówczesnej prasy. „Grasuje po wsiach w sposób przerażający […] nie ma prawie chaty, w której by nie było chorego na hiszpankę […] Śmiertelność jest ogromna. Stolarze po wsiach i miasteczkach nie robią nic innego, tylko trumny. […] Ludność poddała się uczuciu zupełnej apatii, bo nie ma możności zapobieżenia zarazie” – pisał jesienią 1918 r. galicyjski „Głos Narodu”. W tygodniku „Piast” czytamy jeszcze bardziej dramatyczną relację: „Pogrzeby odbywają się zwykle bez płaczu, bo często cała rodzina zmarłego leży w gorączce i nie ma kto nad trumną zapłakać. Często się zdarza, że matka leżąc bezprzytomnie w gorączce nie wie, że z domu wynoszą jej zmarłe dziecko”. Całe rodziny chorowały też w miastach, i dotyczyło to każdej grupy społecznej. W gazetach publikowano nekrologi męża i żony lub dwójki czy trójki dzieci. Nierzadko śmierć przychodziła bardzo szybko. „Rano jesteś zdrowy, wieczorem już cię nie ma” – mawiano wówczas. 
    Wielu próbowało wykorzystać epidemię do reklamy produkowanych pokątnie preparatów medycznych, a nawet swoich restauracji. Jeden z krakowskich lokali na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” ogłaszał, że „higieniczne a smakowite” potrawy zabezpieczają przed chorobą. Strach gaszono także humorem: „Przyszła kreska na Matyska: hiszpanka za szyję ściska / Ja się nie dam – krzyczał z pychą / Aż i jego wzięło licho” – czytamy w wierszyku na łamach „Kuriera Poznańskiego”. Pamięć o hiszpance jest obecna w warszawskim folklorze: „My, warszawiacy, jesteśmy tacy / Kto nam na odcisk – to już Hiszpan – zimny trup” – śpiewają do dziś zespoły inspirujące się muzyką stołecznych podwórzy. Przypominano również wierszyki układane podczas poprzednich epidemii „influenzy”. „O influenzo, Nimfo, skąd Ty rodem? Czyś Ty chorobą jest epidemiczną? Co Ci się stało? Co Ci jest powodem? / Że tak w grodzie samym, jako też i w okolicy, marnujesz mężów, dzieci i kobiety?” – pisał anonimowy autor, parafrazujący fragment „Beniowskiego” Juliusza Słowackiego. Treść wierszyka uświadamia, że dopiero u schyłku XIX wieku poznano mechanizmy przenoszenia pospolitej grypy. Wcześniej stanowiły jedną z wielu zagadek medycyny. 
    Epidemia sprzed 100 lat do dziś bywa wykorzystywana politycznie. W trakcie wojny polsko-bolszewickiej straty z powodu zarazy wśród jeńców bolszewickich w Polsce wyniosły ok. 25 tys. na ogółem 85 tys. Na terenie Rosji i Litwy w obozach jenieckich w tym okresie przebywało blisko 51 tys. żołnierzy polskich, w wyniku tej choroby zmarło do 20 tys. spośród nich. Ogromne straty wśród żołnierzy sowieckich są dla współczesnej Rosji pretekstem do wysuwania tez o rzekomym zagłodzeniu tych jeńców przez Polaków. Teza ta jest elementem rosyjskiej narracji „anty-Katynia” – rzekomych mordów popełnionych na rozkaz władz RP 20 lat przed zbrodnią na polskich jeńcach.
    Jedyną receptą na zwalczenie epidemii było wprowadzanie bezwzględnych zasad izolacji. Trudno było jednak egzekwować te przepisy w bardzo gęsto zaludnionych miastach. Pandemia zanikła pod koniec 1920 r. i nigdy już nie powróciła w zbliżonym natężeniu. W kolejnych dziesięcioleciach groźne epidemie grypy ponownie jednak dotarły do Polski. Dwie najgroźniejsze (H2N2 i H3N2), w latach 1957 i 1969, pochodziły z Azji. Ta druga pochłonęła w Polsce ok. 1300 ofiar. 
   Niepokój dawnych społeczeństw wzbudzała czarna ospa. Była ona przyczyną ok. 15 proc. zgonów w populacjach Europy. Śmiertelność sięgała 30 proc., wśród Indian amerykańskich mogła sięgać 90 proc. Na początku XVII w. popularność zaczęły zdobywać tzw. wariolacje. Zabieg polegał na wszczepieniu pod skórę płynu z ospowych krost. Poddany takiemu szczepieniu przechodził łagodną odmianę ospy i uzyskiwał trwałą odporność. Procedura była na tyle popularna, że korzystali z niej nawet ówcześni władcy, włącznie z carycą Katarzyną II. Pod koniec lat sześćdziesiątych zaczął ją wykonywać również lekarz króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Zabieg był jednak dość ryzykowny. Śmiertelność „łagodnej” ospy wynosiła ok. 3 proc., co dziś może się wydawać odsetkiem szokująco wysokim, ale niemal bez znaczenia dla ludzi żyjących w społeczeństwach ogromnego ryzyka epidemicznego. 
    Udoskonalenie szczepień przez Edwarda Jennera pod koniec XVIII wieku rozpoczęło proces światowej walki z czarną ospą, zakończonej jej pokonaniem w 1978 r. Moment ten przewidział sam Jenner: „Końcowym efektem szczepień będzie całkowite wyplenienie ospy – straszliwej plagi rasy ludzkiej”. Eradykacja ospy była jednym z największych sukcesów w historii medycyny. Powodzenia szczepień mimo wielkich oporów dużej części społeczeństw natchnęły wielu naukowców do badań nad rozprzestrzenianiem się innych chorób. Spośród polskich uczonych największą sławą okrył się prof. Hilary Koprowski, który pracując w USA, w 1950 r. wynalazł szczepionkę przeciw polio i przyczynił się do szybkiego wyeliminowania tej choroby w Polsce, doprowadzając do przysłania polskim lekarzom dziewięciu milionów dawek nowej szczepionki – zaledwie rok po wprowadzeniu jej na rynek. Do dziś polio zostało niemal całkowicie zwalczone we wszystkich zakątkach globu.
   Gdy świat z optymizmem wkraczał w dekadę lat sześćdziesiątych, która miała przynieść kolejne wielkie sukcesy w walce z chorobami zakaźnymi, w Polsce przypomniała o sobie niemal pokonana ospa prawdziwa. W lipcu 1963 r. przywlókł ją z Azji (jedne źródła mówią o Indiach, inne o Birmie i Wietnamie) Bonifacy Jedynak, oficer Służby Bezpieczeństwa. Zachorowało 99 osób (głównie personelu medycznego), z których siedem zmarło. Miasto zostało na kilka tygodni sparaliżowane i odcięte od reszty kraju kordonem sanitarnym. Zaszczepiono 98 proc. ludności Wrocławia. Osoby podejrzane o kontakt z chorymi umieszczano w izolatoriach. Mimo to ospa przedostała się do pięciu innych województw, nie wywołując tam jednak epidemii. WHO przewidywała, że zaraza ta potrwa dwa lata, zachoruje 2 tys. osób i umrze 200. Tymczasem wygasła po 25 dniach od jej wykrycia. Wydarzenia z 1963 r. zostały opisane w reportażu Jerzego Ambroziewicza, który w narracji skupił się na poświęceniu personelu medycznego w zmaganiach z zakażeniem. Ten wątek zresztą wydaje się wspólny wszystkim dziełom poświęconym epidemiom – od średniowiecznych moralitetów, przez klasyczne powieści, aż po współczesne filmy i seriale katastroficzne. 
 Więcej do przeczytania – w serwisie historycznym Dzieje.pl Michał Szukała (PAP) szuk / skp / 
Źródło: tutaj

niedziela, 22 marca 2020

Neofobia pokarmowa przeszkodą w zmianie diety

   Niechęć do nieznanych pokarmów pozwalała nam w toku ewolucji unikać toksycznych pokarmów. Kiedy jednak jedzenia jest pod dostatkiem, neofobia pokarmowa może utrudniać przestawienie się na zdrowszą dietę - mówi psycholog dr Klaudia Modlińska z Instytutu Psychologii PAN. 
   Inżynier Mamoń z filmu "Rejs" lubił tylko te piosenki, które już znał. "Jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę?" - pytał. Są osoby, które podobną niechęć żywią do pokarmów, z którymi nie są oswojone. A przez to preferują te potrawy, które już znają. Zjawisko to - neofobia pokarmowa - bywa problemem nie tylko wśród dzieci, które chciałyby żyć np. tylko pizzą i ciasteczkami, ale i wśród osób dorosłych, które choćby ze względów zdrowotnych muszą zmienić dietę. 
      ROZMIAR MENU ZMIENIA SIĘ Z WIEKIEM 
    "Są osoby, które nawet podczas wycieczki do Wietnamu będą jadły tylko pizzę i potrawy z McDonalda. A są takie, które zawsze wybierają z menu coś, czego jeszcze nigdy nie próbowały" - mówi psycholog dr Klaudia Modlińska z Instytutu Psychologii PAN, która bada biologiczne podstawy neofobii. Wyjaśnia, że niechęć do nowych pokarmów to nie jest zjawisko zero-jedynkowe. "Każdy z nas ma jakiś poziom neofobii. A ten poziom może się zmieniać z wiekiem" - mówi. Niechęć do jedzenia nieznanych pokarmów najsilniejsza jest u dzieci między 2. a 6. rokiem życia. Wtedy niektóre z nich trudniej jest skłonić, by jadły coś innego, niż kilka ulubionych potraw. Neofobia nasilać się też może u osób starszych - i stać się przyczyną ich niedożywienia. 
      DIETA, W KTÓREJ KARMIMY SIĘ OBAWAMI 
     Niechęć do jedzenia nieznanych potraw może się stać problemem również dla osób, które muszą zmienić dietę. I tak np. osoby z cukrzycą, z chorobami wieńcowymi, chorobami wątroby, trzustki albo z dną moczanową dostają od lekarza zalecenie zmiany diety, ale często tego nie robią. "Takie osoby bywają krytykowane za głupotę, niechęć, słabą wolę. A to może być właśnie kwestia neofobii pokarmowej: wolę jeść to, co znam, niż to, do czego zupełnie nie jestem przyzwyczajony" - mówi psycholog. Jak wyjaśnia dr Modlińska, zmiana diety powinna polegać nie tylko na wykluczeniu pewnych produktów, ale na zastąpieniu ich przez inne. "Młode osoby, które przechodzą na wegetarianizm, przestają jeść mięso, ale jedzą tylko to, co jadły do tej pory: makaron, ser, kanapki. A wcale nie urozmaicają diety, aby uzupełnić składniki zawarte w mięsie. I zdarza się, że tyją. To też ma związek z neofobią pokarmową" - komentuje. "Nie wystarczy więc tylko przemawiać do rozumu - tłumacząc, jak ważne są warzywa w diecie. Trzeba głębiej sięgnąć do mechanizmów psychologicznych" - komentuje. 
      POKONAĆ NIECHĘĆ 
     Jak pokonywać neofobię? Dr Modlińska mówi, że jednym ze sposobów jest ekspozycja na nowe produkty. Wyjaśnia, że jeśli np. dziecko obejrzy składniki, z których ma być zrobiona kanapka i samo ją sobie z nich przygotuje - będzie bardziej skłonne ją zjeść, niż gdy dostanie gotowe jedzenie. "A osobę dorosłą, aby oswoić z nowym jedzeniem, można zaprosić do udziału w warsztatach, podczas których pokazuje się, jak gotować nowe potrawy" - radzi. Znaczenie ma też forma, w jakiej podane jest jedzenie. Jeśli ktoś lubi jeść hamburgery, to może być łatwiej skłonić go do jedzenia nieznanych mu warzyw, proponując burgery warzywne, niż np. zrobioną z tych samych warzyw sałatkę. U dzieci zaś czasem może pomóc atrakcyjne nazwanie produktu. Np. jeśli dziecko chce jeść tylko "kotleciki", to można je namówić do zjedzenia czegoś nowego, nazywając to właśnie "kotlecikiem". Aby wprowadzić nowy produkt do diety, można też stopniowo go dodawać do pokarmu. Na przykład marchewkę - zanim ją podamy dziecku - domieszać do mleka czy kaszki. A brokuł dodać najpierw do lubianego spaghetti, aby przestał być czymś zupełnie nowym. "Jeśli ktoś skojarzy warzywo ze smaczną potrawą, łatwiej będzie mu przekonać się, że warto je jeść" - tłumaczy. 
    NAWET WSZYSTKOŻERCY NIE JEDZĄ WSZYSTKIEGO 
    Dr Modlińska neofobię bada na przykładzie szczurów. "Szczury, tak jak i my, są wszystkożercami. Daje to nam przewagę ewolucyjną, bo bezpieczniej jest móc jeść z różnych źródeł, niż z jednego. Ale z drugiej strony sprowadza też zagrożenie, bo niektóre produkty, które zdają się być jadalne, są toksyczne. Musi być więc mechanizm kontroli tego, co spożywamy, abyśmy nie zjadali wszystkiego" - mówi. Tłumaczy, że z tego powodu wykształciła się neofobia pokarmowa. Pozwala z ostrożnością wprowadzać do diety nowe produkty i monitorować ich działanie na organizm. "Teraz jednak pożywienia mamy aż nadto. Problem pojawia się, kiedy wejdziemy na ścieżkę jedzenia pokarmów, które są niezdrowe, albo których jemy tak dużo, że zastępują nam inne, zdrowe jedzenie. Wtedy neofobia stanowi problem" - komentuje psycholog. 
      NEOFOBIA WYSSANA Z MLEKIEM MATKI 
     Psycholog zaznacza, że neofobia - choć jest zaszyta gdzieś w genach - to na poziom związanej z nią niechęci do nieznanych pokarmów duży wpływ ma środowisko. "Jeśli w ciąży matka ma bardziej urozmaicony jadłospis, to i dziecko będzie bardziej zachęcone do próbowania nowych pokarmów. To samo dotyczy okresu karmienia. Informacje o pożywieniu docierają do wód płodowych, znajdują się w oddechu matki, zapachu jej skóry, w mleku. Jeśli w rodzinie jest skłonność do jedzenia różnorodnych pokarmów, to dziecko będzie się inaczej zachowywać w późniejszym wieku, niż dziecko z rodziny, która jest restrykcyjna, jeśli chodzi o dietę" - mówi. I dodaje, że wnioski takie można wyciągnąć właśnie z jej badań na szczurach. Rozmówczyni PAP tłumaczy, że na UW bierze teraz udział w kolejnych badaniach nad neofobią, skupiając się na "jedzeniu przyszłości", m.in. owadach. "Badamy bariery psychologiczne, które sprawiają, że zwykle nie mamy ochoty zjadać owadów" - mówi. Zwraca uwagę, że odpowiedź nie jest oczywista: "przecież płat mięsa też nie jest czymś, co ładnie wygląda. A ludzie to jedzą...". 
PAP - Nauka w Polsce, Ludwika Tomala lt/ zan/
Żródło: tutaj

niedziela, 1 marca 2020

Socjolog: do paniki dochodzi, gdy przeszacowujemy zagrożenie

    Epidemii wywołanej przez koronawirusa SARS-CoV-2 towarzyszą zachowania związane z paniką. A do wybuchów paniki dochodzi, kiedy nie rozumiemy rzeczywistości, która nas otacza i przeszacowujemy zagrożenie - mówi PAP socjolog dr hab. Rafał Smoczyński.
   "Dla paniki charakterystyczna jest zła diagnoza, wyolbrzymienie niebezpieczeństwa, jakie niesie dana sytuacja w stosunku do realnego zagrożenia" - mówi socjolog dr hab. Rafał Smoczyński, prof. Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. "Koronawirus jest jeszcze w naszym kraju bytem abstrakcyjnym. Uwaga, jaką się temu tematowi poświęca, środki bezpieczeństwa podejmowane przez władze, oczekiwania polityczne są nieproporcjonalne do realnego zagrożenia. Możemy tu mówić o zachowaniu panicznym" - zwraca uwagę.
   I porównuje, że o wiele większym i realnym zagrożeniem jest na razie chociażby grypa, której nie poświęca się tyle uwagi, co koronawirusowi. Z danych NIZP-PZH wynika, że w poprzednim sezonie grypowym (wrzesień 2018 r. - kwiecień 2019 r.), odnotowano prawie 3,7 mln zachorowań i podejrzeń zachorowań z powodu grypy, a także 143 zgony z powodu grypy.
   Panika szczególnie wyraźną formę przyjęła w jednym z ukraińskich miast, gdzie obrzucono kamieniami autobusy z osobami powracającymi z Chin. Z kolei we Włoszech ludzie w obawie przed epidemią rzucili się na sklepy i wykupili zapasy żywności. "To klasyczne zachowania zbiorowe związane z paniką tłumu" - tłumaczy socjolog.
   "Z wybuchami paniki będziemy mieli do czynienia tak długo, jak długo będziemy skonfrontowani z sytuacjami, w których nie rozumiemy rzeczywistości, która nas otacza" - uważa rozmówca PAP.
Również w związku z epidemią koronawirusa pozostaje wiele niewiadomych. Skąd się wzięły wirusy, jak się przenoszą, jak z nimi walczyć... A w związku z tym ujawniają się już teorie spiskowe. "To symptomy tego, co socjologowie nazywają społeczeństwem ryzyka. A ma to związek z tym, że wiele z mechanizmów otaczającego nas świata jest dla nas całkowicie nieklarownych. To może tłumaczyć reakcje paniczne" - mówi socjolog.
   Pytany, czy to media są winne panice wokół COVID-19, odpowiada, że wszystkie informacje we współczesnym świecie są zapośredniczone. A media są elementem tego pośrednictwa. Jednak jego zdaniem - aby nie wzbudzać paniki - media powinny jak najrzetelniej przedstawiać sytuację związaną z epidemią i sięgnąć do wiarygodnych źródeł informacji. "A w przypadku tak specjalistycznych kwestii, jak rozprzestrzenianie się wirusów, warto odnosić się do wiedzy ekspertów. To pozwoli odbiorcom realistycznie ocenić zagrożenia, a przez to - nie ulegać panice" - przekonuje naukowiec.
   Prof. Smoczyński zaznacza, że poza paniką związaną z zachowaniami zbiorowymi, możemy też mówić o panice moralnej. "Panika moralna polega na tym, że obsadza się w roli `złych` osoby, które rzekomo przyczyniły się do zaistnienia jakiejś sytuacji, która zagraża naszemu dobru wspólnotowemu. W opozycji do nich identyfikujemy `nas` jako tych, którzy stoją na straży dobra moralnego czy zdrowia społeczeństwa - a więc np. na straży tego, jak powinna wyglądać polityka wobec zagrożenia wynikającego z koronawirusa" - mówi.
   "Panika moralna musi uwzględniać pewien strukturalny element - definiuje się postać, która reprezentuje to zło społeczne. Konstruuje się tzw. diabły ludowe - folk devils" - wyjaśnia. Zaznacza, że może się zdarzyć, że będą nimi np. osoby zakażone lub potencjalnie zakażone. Może być też, że takimi "diabłami ludowymi" staną się niektórzy politycy, którzy w ocenie swoich przeciwników nie czynią dość dużo, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa.
   Podaje przykład Chin, gdzie władze w Pekinie mogą obsadzić w roli "folk devils" lokalnych działaczy politycznych z Wuhanu, którzy niewystarczająco dobrze zajęli się sprawą epidemii. "Ci działacze zostali obsadzeni w roli +zła społecznego+, które jest odpowiedzialne za rozprzestrzenienie się wirusa. Może teraz nastąpić dintojra" - uważa socjolog.
   Na pytanie, czy taka panika moralna jest do czegoś społeczeństwom potrzebna, odpowiada: "Współczesne społeczeństwa są spluralizowane - pozbawione czegoś, co byłoby niekwestionowanym centrum moralnym. Różne strony sporu politycznego w różny sposób definiują różne kategorie moralne, interes społeczny, rację stanu. Nie ma zewnętrznego punktu, który by kontrolował właściwe zachowania społeczne. Element niepewności jest bardzo duży. A panika moralna w sytuacji pluralizmu normatywnego pozwala społeczeństwu rekonstruować swoje normy, redefiniować tożsamości zbiorowe. W dzisiejszych społeczeństwach ryzyka praktycznie niemożliwe jest uchronienie przed paniką moralną" - podsumowuje.
   Dodaje jednak, że panice tłumu - zachowania zbiorowego - być może łatwiej jest zapobiegać. "To wymaga skoordynowanego działania służb, które w odpowiedni sposób przekazują ludziom informacje" - mówi. (PAP)
Autorka: Ludwika Tomala
lt/ ekr/ agt/
Źródło: tutaj

piątek, 14 lutego 2020

Sondaż: aktywność fizyczna sprzyja miłości

    Aż 75 proc. Polaków uważa, że aktywność fizyczna pozytywnie wpływa na relacje z partnerem, a blisko połowa, że uprawianie sportu zwiększa szanse na poznanie partnera – wynika z nowego sondażu przeprowadzonego przez Kantar.
   Badanie na reprezentatywnej losowej próbie 1000 Polaków w wieku 18-59 lat zostało przeprowadzone w dniach 13-14 stycznia 2020 r. przez Kantar. Wykazało ono, że aż trzy czwarte Polaków uważa, iż aktywność fizyczna pozytywnie wpływa na relacje z partnerem.
   „Na budowanie trwałych i pozytywnych relacji z partnerem wpływają nie tylko wyrażane uczucia w stosunku do partnera, generalne poczucie szczęścia w relacji czy seks, ale także, spędzanie czasu razem i wspólne podejmowanie nowych wyzwań. Aktywność fizyczna z pewnością może połączyć w sobie te dwa ostatnie elementy” – komentuje seksuolog dr Robert Kowalczyk, cytowany w przesłanej PAP informacji prasowej nt. wyników badania.
   Zdaniem neurobiologa dr. Pawła Boguszewskiego wspólne treningi z osobą, którą darzymy uczuciem mogą potęgować stan euforii i sprawiać, że będziemy czuć się lepiej niż uprawiając sport w pojedynkę.
   „Gdy podejmujemy wspólną aktywność fizyczną, a zwłaszcza, gdy wykonujemy ćwiczenia synchronicznie, w naszym mózgu uruchamiają się systemy neuronów lustrzanych – grupy komórek nerwowych pozwalających nam rozumieć ruch, emocje i uczucia drugiej osoby. Ta synchronizacja może potęgować przyjemność, która rekompensuje spory wysiłek dla naszego mózgu związany z kontaktami międzyludzkimi” – tłumaczy specjalista cytowany w informacji prasowej.
   Za sporty sprzyjające budowaniu relacji Polacy uważają treningi na siłowni, bieganie, spacery, pływanie, jazdę na rowerze oraz taniec.
   Jak wynika z najnowszego sondażu, aż 91 proc. z nas uznaje, że aktywność fizyczna poprawia nie tylko nastrój, ale wpływa też pozytywnie na poczucie atrakcyjności. Kojarzy nam się bowiem intuicyjnie z tak pożądanymi cechami fizycznymi, jak zgrabna i wysportowana sylwetka, ale też z pozytywnymi cechami charakteru.
   „Gdy widzimy osobę uprawiającą sport z góry zakładamy, że jest ona pewna siebie, systematyczna, towarzyska, otwarta na wyzwania, czy też bardziej sprawna seksualnie – to tak zwany efekt halo. Te wszystkie cechy są utożsamiane z atrakcyjnością i naturalnie wzbudzają nasze zainteresowanie” – wyjaśnia dr Kowalczyk.
   Blisko połowa uczestników badania (47 proc.) ocenia, że uprawianie sportu zwiększa szanse na poznanie partnera. Zdecydowanie częściej z tym stwierdzeniem zgadzają się panowie (57 proc.), zwłaszcza w wieku 25-29 lat (54 proc.) oraz 50-59 lat (51 proc.). Podobny odsetek badanych (47 proc.) uważa, że klub fitness jest dobrym miejscem na „miłość od pierwszego wejrzenia”.
    Zgodnie z teorią psychologii społecznej można to tłumaczyć m.in. tym, że naszą uwagę i sympatię zyskują osoby podobne do nas samych, kierujące się tymi samymi, pozytywnymi wartościami. Jeśli dbamy o zdrowie i jesteśmy aktywni fizycznie, to na siłowni mamy większą szansę poznania kogoś, kto ma podobne nawyki i dążenia.
   Dr Kowalczyk przestrzega jednak, że warto uważać, by sportowej euforii nie pomylić z zakochaniem. „Gdy jesteśmy po treningu sportowym, znajdujemy się w stanie fizycznego pobudzenia – nasze serce bije szybciej, poprawia się krążenie i wydzielają się te same hormony, które pojawiają się w stanie zakochania. Jeśli w takiej sytuacji naszą uwagę zwróci przystojny mężczyzna czy atrakcyjna kobieta, zgodnie z teorią Schachtera, możemy podświadomie pomylić źródło naszego pobudzenia, przypisując je zamiast treningowi fizycznemu, napotkanej osobie” – wyjaśnia seksuolog.
Z kolei dr Boguszewski przypomina, że podczas ruchu, który sprawia nam przyjemność, aktywizują się te same obwody mózgu, co w stanie zakochania. „Możemy zaobserwować podniesioną aktywność jądra półleżącego – struktury mózgowej, która powoduje, że jest nam dobrze” – mówi neurobiolog.
    Jednocześnie, zarówno w stanie zakochania, jak i podczas aktywności fizycznej wykonywanej dla relaksu, spada aktywność ciała migdałowatego – struktury odpowiedzialnej za wykrywanie zagrożenia i za odczuwanie lęku. Dlatego mniej się boimy. „W wyniku rytmicznego ruchu czy zauroczenia obniża się też aktywność kory przedczołowej – zmniejszają się nasze zdolności analitycznego myślenia i wykrywania potencjalnych zagrożeń” – przekonuje dr Boguszewski.
Podobne zmiany zachodzą w mózgu również na poziomie chemicznym. „Zwiększa się stężenie neuroprzekaźników (związków odpowiedzialnych za komunikację między neuronami i poszczególnymi obszarami mózgu – PAP), takich jak: dopamina i endorfiny, które odpowiadają za uczucie szczęścia. Przy długotrwałych związkach miłosnych do pełnego obrazu dołączają takie neurohormony jak oksytocyna i wazopresyna, odpowiedzialne za tworzenie trwałych więzi.       Niewykluczone, że to dzięki nim równie chętnie zakochujemy się w aktywności fizycznej” – dodaje ekspert.
   Badanie przeprowadzone przez Kantar jest walentynkową edycją badania MultiSport Index (regularnie przeprowadzonego badania nt. aktywności fizycznej Polaków) i zostało zrealizowane na zlecenie Benefit Systems.
PAP - Nauka w Polsce
jjj/ ekr/
Źródło: tutaj

wtorek, 28 stycznia 2020

Kawka na torach

    Czy miejskie kawki wiedzą, że ruch w Polsce jest prawostronny? I że na torach nie są bezpieczne, a na poboczu - tak? To, w jaki sposób ptaki korzystają z torów tramwajowych, sprawdzali naukowcy z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Wyniki badań publikują w "Transportation Research".
   Panuje powszechne przekonanie, że infrastruktura związana z ruchem drogowym i kolejowym wpływa negatywnie na populacje zwierząt, generując śmiertelność, jak również tworząc bariery migracyjne uniemożliwiające wymianę genów pomiędzy populacjami. Równolegle istnieją prace pokazujące, że niektóre gatunki adaptują się do nowej rzeczywistości i potrafią z niej korzystać. Np. niektóre ptaki szponiaste wykorzystują ogrodzenia przy drogach jako czatownie, z których wypatrują zdobyczy. Inne gatunki korzystają z piachu w otoczeniu torów kolejowych, do zażywania kąpieli piaskowej, a jeszcze inne używają go jako źródła gastrolitów - drobnych kamyków wspomagających trawienie - przypominają zoologowie z UPP w materiale prasowym przesłanym PAP.
   Badania z Wielkiej Brytanii pokazały, że ptaki krukowate to grupa, która najczęściej wykorzystuje mięso ze śmiertelnie potrąconych na drogach zwierząt w obszarach zurbanizowanych. W literaturze istnieje też wiele doniesień o ptakach krukowatych zrzucających orzechy na jezdnię dla ich rozłupania. Krukowate to bowiem niezwykle inteligentne ptaki, a badania z Kanady pokazały nawet, że wrona amerykańska jest w stanie zrozumieć, że pojazdy na drogach poruszają się po określonej trajektorii – w tym przypadku wyłącznie po wybranym pasie ruchu. Wrony przebywające na tym samym pasie ruchu, co nadjeżdżające szybko auto, odlatywały lub przechodziły na sąsiedni pas, z kolei duża proporcja ptaków z sąsiedniego pasa pozostawała na nim. Nigdy natomiast nie zdarzyło się, by wrona przeszła na pas, którym nadjeżdżał samochód.
   O drogach i torach kolejowych wiemy stosunkowo wiele, ale w jaki sposób ptaki korzystają z torów tramwajowych w miastach? To pytanie zadali sobie naukowcy z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Przeprowadzili też badania, których wynik właśnie opublikowało specjalistyczne czasopismo "Transportation Research". 
   "Właściwie nic na ten temat nie wiadomo, dlatego postanowiliśmy to sprawdzić" – mówi pierwsza autorka pracy Klaudia Szala, cytowana w materiale prasowym uczelni.
   Autorzy badania skupili się głównie na ptakach krukowatych i gołębiach miejskich. Następnie na podstawie nagranych filmów określili, jaką proporcję czasu poszczególne osobniki spędzają zwrócone głową w kierunku jazdy - i głową przeciwnie do kierunku jazdy, zarówno na torach jak i na poboczu.
   "Przyjęliśmy, że ptaki powinny chętniej zwracać się głową przeciwnie do kierunku jazdy - tak, aby widzieć zbliżające się niebezpieczeństwo w postaci tramwaju – ale tylko na torach. Na bezpiecznym poboczu nie powinno być różnic w proporcji czasu spędzonego z głową zwróconą w każdą ze stron. Określiliśmy również charakter naszych odcinków, a więc m. in. obecność pobocza, obecność roślinności na poboczu, rodzaj podłoża pod torami czy odległość do najbliższego przystanku tramwajowego" – wyjaśnia prof. Piotr Tryjanowski z Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu.
   W trakcie badań na infrastrukturze związanej z torami tramwajowymi odnotowano obecność 298 ptaków, z czego dwie trzecie stanowiły ptaki krukowate (kawka, gawron, sroka, wrona siwa), a kolejną niemal jedną czwartą stanowiły gołębie (gołąb miejski).
    Więcej ptaków niż na torach czy trakcji - zaobserwowano na poboczu. Udało się też stwierdzić, że latem kawki preferowały tory z poboczem porośniętym roślinnością, natomiast zimą więcej gawronów można było spotkać nieco dalej od przystanków tramwajowych.
    "Co ciekawe, w przypadku kawek znajdujących się na torach, ptaki częściej były skierowane głową w stronę, z której mógł nadjechać tramwaj. Nie znaleźliśmy takiej zależności dla innych badanych gatunków ani dla kawek obecnych na poboczu" – mówią naukowcy.
   Ich zdaniem da się wysnuć z tego dwa wnioski. Pierwszy jest taki, że kawki mogą zdawać sobie sprawę z tego, iż tramwaj porusza się po określonej trajektorii (torach) i że na poboczu są bezpieczne. Po drugie - kawki spodziewają się, z której strony może nadjechać tramwaj, a więc wiedzą, że... ruch w Polsce jest prawostronny!
    Sama byłam świadkiem jak krukowate rzucały na drogę orzechy i czekały aż przejedzie samochód. I jak się tak zastanowić, zawsze robiły to z prawej strony!?! 
   Jednakże brak podobnej zależności u innych gatunków ptaków krukowatych może również sugerować, że zbliżający się tramwaj może być dość łatwy do wykrycia, a wzrok nie musi być jedynym zaangażowanym w to zmysłem – przykładowo ptaki mogą bazować również na słuchu lub na drganiu podłoża - sugerują naukowcy.
   "Tramwaje i ptaki to temat, który wcześniej nie budził większego zainteresowania badaczy. A szkoda, bo rozwój komunikacji publicznej to przyszłość dla wielu miast i dobrze by wiedzieć jak wygląda ich koegzystencja z tym rodzajem transportu. Bardzo liczymy, że nasze badania zainspirują innych badaczy i podobne badania zostaną wykonane w innych miastach" – dodają autorzy badań.
PAP - Nauka w Polsce 
zan/
Źródło: tutaj

niedziela, 3 listopada 2019

Nuda u dzieci bywa twórcza i ma wielki potencjał rozwojowy

   Nuda u dzieci bywa twórcza. W samych poszukiwaniach jej przełamania tkwi potencjał rozwojowy. Jest jednak pewne ale. Nie można jej zabijać dawaniem dzieciom natychmiastowego dostępu do wirtualnego świata – uważa psycholog dr Aleksandra Piotrowska. 
   Jej zdaniem nuda może być twórcza, bo jest emocją negatywną, która dziecku przeszkadza, więc szuka ono możliwości, by się jej pozbyć. "I w tych właśnie poszukiwaniach tkwi cudowny potencjał rozwojowy, ale to jest tylko potencjał. Przecież mogę dojść do wniosku, że jak się tak wynudziłam, wynudziłem, to zacznę szukać na YouTube różnych filmików i nuda znika. Co w tym twórczego? Dokładnie nic" – oznajmiła psycholog. 
   Jednocześnie stwierdziła, że istotne jest to, by pozwolić dziecku – i dać mu na to czas – aby samo wychodziło z tego stanu. Pokombinowało. Właśnie wtedy pojawiają się u niego wyobrażenia i pomysły. 
   Psycholog przestrzegła jednak dorosłych przed tym, by nie dawali dziecku już po kilku minutach odczuwania nudy gotowego rozwiązania, np. dostępu do urządzeń elektronicznych. "To co daje najczęściej elektronika, to najniższy poziom naszej aktywności. To tylko recepcja, czyli odbiór" – wyjaśniła psycholog.
   Przyznała jednak dalej, że dzięki dostępowi do świata wirtualnego dziecko może stawać się twórcą, ale musi wychodzić poza prosty odbiór tych treści. "To nie jest oczywiście tylko tak, że wartościowe są tylko papier i kredki. Można wyciągnąć smarfton, by nakręcić własny twórczy filmik opowiadający o czymś. 
   To jest właśnie siła twórcza" – uważa. Zauważyła, że rodzice coraz rzadziej przyzwalają na nudę, nie doceniając wielkiego potencjału, który w niej drzemie. 
PAP - Nauka w Polsce, Klaudia Torchała 
Źródło: tutaj

poniedziałek, 28 października 2019

Nazwisk potrzebowała najpierw szlachta i mieszczanie, a potem – chłopi

    Wszędzie tam, gdzie w grę wchodziły władza i pieniądze, konieczna była dokładna identyfikacja. Dlatego w Polsce nazwiska najpierw zaczęły być potrzebne szlachcie i mieszczaństwu, a na końcu – chłopom. O nazwiskach Polaków opowiada w rozmowie z PAP językoznawca z UW, dr Monika Kresa.
    Ludzie zamieszkujący obszary współczesnej Polski początkowo identyfikowali się za pomocą imion. Z czasem okazało się jednak, że imię nie zawsze wystarcza do dokładnej identyfikacji. „Pierwszą klasą społeczną, która to odczuła, była szlachta. To szlachta zabierała głos na sejmikach, dokonywała transakcji handlowych, dziedziczyła ziemię. Wszędzie tam, gdzie w grę wchodziły władza i pieniądze, konieczna była dokładna identyfikacja" – mówi w rozmowie z PAP dr Monika Kresa z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, która bada nazwiska Polaków. Dodaje, że nazwiska przydawały się w obrocie handlowym, dlatego z czasem zaczęli ich potrzebować mieszczanie, a potem – kolejne warstwy społeczne. 
     Jak tłumaczy, pierwsze ślady jednostek, które z czasem mogły stać się nazwiskami, znaleźć można już w Bulli Gnieźnieńskiej z 1136 r. W dokumencie tym – napisanym po łacinie – można znaleźć takie antroponimy, jak Kwiatek czy Dziadek. "Pytanie, jak interpretować takie zapisy: czy są to drugie imiona, przezwiska czy już protonazwiska?" – zastanawia się badaczka. Wyjaśnia jednak, że formacji dwuelementowych zaczęło w Polsce na dobre przybywać dopiero w okolicach XIV wieku.
 KOWALSKI – SZLACHCIC CZY MIESZCZANIN? 
    "Często mówi się, że nazwiska zakończone na -ski czy -cki to nazwiska szlacheckie. Jest w tym cząstka prawdy. Tylko jednak wówczas, gdy chodzi o nazwiska odmiejscowe. Jan, który posiadał wieś o nazwie Sucha, identyfikował się początkowo jako Jan z Suchej. Z czasem jednak zaczynał się mianować Janem Suskim. Jeśli zaś Wojciech był dziedzicem Dobrej Woli – stawał się Wojciechem Dobrowolskim. Takie nazwiska wskazywały na to, co dany szlachcic posiadał" – mówi językoznawca. Jak podkreśla, w początkowych okresach funkcjonowania antroponimicznego systemu dwuelementowego nazwiska nie były jednak dane raz na zawsze. Jeśli bowiem Jan Suski kupił Dobrą Wolę, mógł stać się Janem Dobrowolskim. „Ważniejsze niż stały sposób identyfikacji był jego majątek” – podsumowuje badaczka. 
    Gdy nazwiska z sufiksem -ski zaczęto odbierać jako szlacheckie, a zatem lepsze, również mieszczanie, a z czasem także i chłopi zaczęli urabiać swoje nazwiska na taką modłę. Dlatego zdarzało się, że ktoś, kto wcześniej miał na nazwisko Pszczółka, w którymś momencie w dokumentach zaczął się pojawiać jako Pszczółkowski. „Nazwisko tak utworzone nie pochodzi więc już od nazwy miejscowości, jest więc tzw. nazwiskiem modelowym” – wyjaśnia dr Monika Kresa.
     Zaznacza, że nie przy każdym nazwisku z przyrostkiem -ski lub -cki łatwo jest ustalić, czy jego nosiciele mają pochodzenie szlacheckie czy nie. „Jeśli ktoś ma na nazwisko Kowalski, to nie wiadomo, czy jego przodkowie posiadali wieś Kowale, czy może raczej byli kowalami. Tu potrzeba badań genealogicznych i historycznych, a nie wyłącznie językoznawczych" – wyjaśnia. 
SKĄD TO NAZWISKO? 
    Dr Kresa opowiada, że wśród nazwisk mieszczan dużą grupę stanowiły antroponimy odzawodowe. To nazwiska takie jak Knap (z niemieckiego tkacz) czy Szewczyk. „One miały działać tak, jak działa szyld reklamowy. Kiedy komuś zepsuł się piec, wiedział, że ma się udać do Zduna lub Zdunika” – tłumaczy językoznawczyni. Jak dodaje, wśród nazwisk chłopów sporo było odwołań do świata przyrody. „Dla społeczności wiejskiej ważny był nie majątek, czy zawód, ale to co jej najbliższe – świat roślin i zwierząt” - mówi. Dlatego ktoś, kto mieszkał niedaleko brzozowego zagajnika, mógł z czasem zyskać nazwisko Brzozowski, ktoś inny o zębach podobnych do króliczych nazywany był Królikiem. Wśród nazwisk – wymienia dr Kresa – pojawiały się też nazwiska pochodzące od przezwisk. „Jak widziano danego człowieka, tak go nazywano. Jeśli ktoś miał dużą głowę – mówiono o nim Głowacz, jeśli zaś miał loki – Kędziorkiem. O człowieku niskim mówiono Malec, o wysokim – Wielgat” - wymienia dr Kresa.
    „Badania nazwisk przezwiskowych pokazują, jak bardzo jesteśmy złośliwi i zwracamy uwagę na wady innych. Nazwiska przezwiskowe pochodzą przede wszystkim od określeń cech i atrybutów, które mogły być wyśmiewane: Nosacz pewnie miał więc za duży nos, a Warda – był leworęczny. Drugiego człowieka postrzegano przez raczej pryzmat jego wad, a nie zalet. Są wprawdzie takie nazwiska, które pokazują świat wartości pozytywnych, ale one są znacznie rzadsze i mogą pochodzić także od dawnych imion dwuczłonowych, np. Miłkowski od imion typu Miłosław - mówi badaczka. Wśród nazwisk sporą grupę stanowią bowiem właśnie nazwiska odimienne. „Znajdujemy je wśród przedstawicieli różnych stanów społecznych – to nazwiska, które pokazują, jak ważne były więzi rodzinne” – mówi dr Kresa. 
     Dodaje jednak, że takie odimienne nazwiska bardziej popularne były u Słowian wschodnich i południowych. „Tam więcej jest nazwisk zakończonych na -ic, -icz czy -ić – świadczących o tym, że ktoś był czyimś synem. Na naszym gruncie są to takie nazwiska jak Piotrowicz, Pawłowicz, czy... Mickiewicz, które może pochodzić od formy imienia Mikołaj” – tłumaczy rozmówczyni PAP. 
NAZWISKO OBOWIĄZKIEM
     Z czasem nazwiska stawały się coraz popularniejsze. Dopiero jednak pod koniec XVIII i na początku XIX wieku wszyscy zaborcy Polski wprowadzili obowiązek noszenia nazwisk i zakaz zmieniania ich formy. 
     Urzędnicy odnotowujący nazwisko w dokumentach albo jednak respektowali to, jak ktoś był nazywany w swojej społeczności, albo sami nadawali nazwiska petentom. „Zjawisko to było widoczne zwłaszcza wśród Żydów” - mówi dr Kresa i tłumaczy, że Żydzi na polskich ziemiach do XIX posługiwali się często otczestwem – formacją utworzoną od imienia ojca. „Zaborcy albo respektowali te otczestwa – stąd takie nazwiska jak np. Salomonowicz czy Dawidowicz – albo narzucali im jakieś inne nazwiska. Łaskawy urzędnik nadawał nazwisko ładne, nierzucające się w oczy. Bywali jednak i tacy urzędnicy, którzy nadawali nazwiska prześmiewcze, szkalujące. Np. ubogiego Żyda nazywali Bogaczem” – podaje przykład badaczka. 
SAPIEŻYNA I CZUBÓWNA 
      Inną interesującą kwestią badawczą są nazwiska kobiet. W XVI-XVIII wieku nazwisko kobiety rzadko miało tę samą formę, co nazwisko jej męża i ojca. Żona Kowala była Kowalową, a córka Kowalówną. „Formacje te informowały o przynależności. Kobieta była jakby własnością męża lub ojca. Rzadko funkcjonowała w dokumentach jako samodzielny, niezależny człowiek” – komentuje dr Kresa. Dodaje, że niektóre nazwiska patronimiczne (od nazwisk ojców) i marytonimiczne (od nazwisk mężów) mogły powodować problemy identyfikacyjne – nie było bowiem oczywiste, że Sapieżyna to żona Sapiehy, a Sapieżanka to jego córka. Równie prawdopodobne jest to, że są one spowinowacone z panem o nazwisku Sapieża lub Sapiega. „Prowadziło to do nieporozumień. Ponieważ zaś nazwiska miały być niezmienne, a ich celem była identyfikacja, 50., 60. XIX wieku zaczęto odchodzić od formacji zakończonych na -owa, -ina, -ówna czy -anka. Stanowi to także językowy dowód na emancypację kobiet. Zyskały one bowiem inną pozycję niż w wiekach XVII czy XVIII, a to znalazło odzwierciedlenie w systemie antroponimicznym” – opowiada badaczka. 
    „Nazwiska to skamieliny, z których możemy wyczytać zarówno system językowy naszych przodków i dawno zaginione archaizmy, jak i pewne zależności społeczne, jakie dawniej obowiązywały. To, jak brzmią teraz nasze nazwiska, wynika więc z tego, jakie pytania zadawano sobie dawniej na temat samych siebie czy sąsiadów. To dlatego nazwiska związane są zwykle albo z tym, jak wyglądali nasi przodkowie, z kim byli spokrewnieni, co w życiu robili, albo skąd pochodzili" – podsumowuje dr Monika Kresa. 
PAP - Nauka w Polsce, Ludwika Tomala 
Źródło: tutaj

czwartek, 8 sierpnia 2019

A my tak od średniowiecza...

   Jedź do Polski, twój samochód już tam jest - to jeden z popularnych stereotypów na temat naszego kraju w Niemczech. Również w Polsce istnieją podobnie niesprawiedliwe klisze postrzegania Niemców. Wszystkie one mają swoje korzenie w średniowieczu - uważa historyk prof. Andrzej Pleszczyński. 
   Imponują nam niemieckie samochody - ich doskonałość technologiczna i świetnie działający przemysł, z kolei ludzie często budzą przynajmniej nieufność. Niemcy - obawiają się z kolei złodziei zza wschodniej granicy, ale jednocześnie mają przekonanie o szczególnej urodzie polskich kobiet. "Tego typu stereotypy są powszechnie znane. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, jak dawne jest ich źródło, ani też jak wciąż silne są ich wpływy, nie tylko na wyobrażenia popularne" - opowiada w rozmowie z PAP historyk prof. Andrzej Pleszczyński z Instytutu Historii UMCS w Lublinie. Badacz próbuje, w ramach projektu prowadzonego dzięki środkom z NCN, dociec nie tylko źródeł stereotypów polsko-niemieckich, ale również ich wpływu na nowożytną historiografię obu narodów. 
   Źródła tych opinii naukowiec upatruje w bardzo odległej przeszłości, bo sięgającej jeszcze średniowiecza. "Z takich klisz korzysta się zarówno w świecie naukowym, ale też w dyskursie popularnym na przykład w doniesieniach dziennikarskich" - uważa historyk. Dzieje się to najczęściej w nieświadomy i bezrefleksyjny sposób - podkreśla. Prof. Pleszczyński przekonuje, że nasze poznanie rzeczywistości jest ułomne. "Świat jest chaosem, trudno zrozumieć jego złożoność, dlatego ludzie opisując rzeczywistość upraszczają swój ogląd, nadają segmentom rzeczywistości, zjawiskom - pewne etykiety, które później są podstawą formułowania kolejnych sądów" - mówi. Tak też dzieje się w przypadku przypisywania pewnym zbiorowościom (również narodom) określonych cech.
   Stereotyp akuratnego, porządnego i cywilizowanego Niemca narodził się, według prof. Pleszczyńskiego, jeszcze w okresie średniowiecza. Niemiec był nośnikiem kultury zachodniej Europy, w wielu aspektach bardziej zaawansowanej niż słowiańska. W ten sposób utrwalało się przekonanie, że zawsze przybysz z tzw. Zachodu jest lepszy niż tutejszy. "To przekonanie współgrało zresztą z antycznymi jeszcze, wyobrażonymi podziałami Europy na część cywilizowaną i barbarzyńską, przejętymi przez intelektualistów średniowiecznych" - dodaje historyk. Rozmówca PAP wskazuje, że obecnie znane wśród Niemców stwierdzenie: "Jedź do Polski, twój samochód już tam jest" nie nawiązuje tylko do problemu współczesnej przestępczości spowodowanej przez polskich imigrantów za naszą zachodnią granicą. To jest również nawiązanie do pochodzącej ze średniowiecza kliszy wywodzącej się z ocen ludzi obcych: "My, społeczeństwo cywilizowane - nie kradniemy, to barbarzyńcy ze wschodu są z natury złodziejscy". Według prof. Pleszczyńskiego to właśnie tego typu dychotomiczne klisze - my - dobrzy, oni - źli są szczególnie łatwe do adoptowania i wzbogacania ich w kolejne treści. Stereotypy na temat ludów i krajów posiadają - jak często w przypadku mitów – swoistą logikę. Tak jest na przykład z opiniami wśród Niemców na temat atrakcyjności polskich kobiet. "Z jednej strony znajdujemy fascynację, z drugiej - pewną obawę" - opowiada prof. Pleszczyński. 
   Skąd niepokój? Historyk wskazuje na przykład na średniowieczną legendę o księżniczce Wandzie, która – w ocenie historyka - przecież nie siłą zbrojną, ale tajemnym wdziękiem odparła wojska niemieckie, a ich wodza doprowadziła do śmierci. "Na echa przestrachu przed polskimi kobietami trafimy bez trudu u pruskich propagandystów z przełomu XIX i XX w., którzy przestrzegali rodaków w Wielkim Księstwie Poznańskim i na Pomorzu przed nawiązywaniem relacji z Polkami, bo widzieli w nich siłę, która może najpierw uwieść, a później wynarodowić Niemców" - podkreśla naukowiec.
   Historyk uważa jednak, że w ostatnim tysiącleciu, wbrew upowszechnionym szeroko mitom, zarówno granica cywilizacyjna, jak i mentalna między Polakami a Niemcami nie była tak wyraźna, jak obecnie się sądzi. "To potworności II wojny światowej kładą się cieniem na realną ocenę stosunków polsko-niemieckich" - wskazuje. "Oba kraje - Niemcy i Polska - tyle razem złego doświadczyły. Niezrozumienie przyniosło wiele nieszczęść po obu stronach. Teraz należy spróbować podejść do relacji racjonalnie. Mity na temat przedstawicieli obu krajów traktujmy jako problem badawczy, który należy przeanalizować, a nie podstawę do formułowania tez o rzeczywistości, teraźniejszej i przeszłej. Ta nie jest taka łatwa do oceny, jak podpowiada nam stereotyp" - kończy. 
Źródło: PAP - Nauka w Polsce, Szymon Zdziebłowski szz/ ekr/

piątek, 7 czerwca 2019

W czasie upałów zachowujmy ostrożność

Upały w Polsce mają się utrzymywać przynajmniej przez kilka najbliższych dni. Lekarze apelują o zachowanie ostrożności, aby uniknąć udaru, poparzeń czy bardziej dramatycznych skutków wywołanych przegrzaniem organizmu.
 O czym warto, zdaniem lekarzy, pamiętać? O nakryciu głowy – czapce, chustce lub kapeluszu; nawadnianiu organizmu; lekkiej diecie; jasnych i przewiewnych ubraniach; okularach przeciwsłonecznych i kremach z filtrem. "Chrońmy ciało, unikajmy przegrzania i nie zapominajmy o regularnym nawadnianiu organizmu" – zaleca prezes Porozumienia Pracodawców Ochrony Zdrowia Bożena Janicka. PPOZ przypomina, że do udaru cieplnego dochodzi najczęściej w wyniku przegrzania głowy i karku. Zbyt długie przebywanie na słońcu prowadzi do zaburzeń w pracy ośrodka termoregulacji, odwodnienia i drastycznej utraty elektrolitów. W najgorszej sytuacji może dojść do utraty przytomności i zaburzeń w oddychaniu.
 Wychodząc na słońce, warto ochronić głowę czapką lub kapeluszem. Podczas upałów należy wypijać odpowiednią ilość płynów (najmniej 2 litry dziennie). Najlepsza jest woda mineralna, a także napoje zawierające elektrolity i mikroelementy. Absolutnie niewskazany jest alkohol. Rozszerza naczynia krwionośne, przez co dochodzi do jeszcze silniejszego przegrzania.
 W upalne dni rodzice powinni baczniej zwracać uwagę na dzieci. Bieganie po podwórku w piekącym słońcu z odkrytą głową może skończyć się tragicznie. Na spacer z małymi dziećmi powinno się wychodzić do godziny 11.00 lub po godzinie 15.00. Bawiącym się na placu zabaw maluchom rodzice powinni co pół godziny podawać coś do picia.
 W grupie osób najbardziej narażonych na ostre słońce są osoby starsze. Dlatego zalecane jest pozostanie w domach, szczególnie w środku dnia. Jeśli jednak senior musi wyjść na przykład na zakupy czy do lekarza, powinien włożyć przewiewny strój i nakrycie głowy. Dobrze też, gdyby zabrał ze sobą coś do picia. PPOZ podnosi, że gdy z nieba leje się żar, zapaleni działkowicze powinni sobie odpuścić pracę w ogródku, szczególnie w południe.
 Wysiłek fizyczny w upały jest niewskazany. Przy dłuższym przebywaniu na słońcu konieczne jest odpowiednie zabezpieczenie skóry przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych. Wskazane są kremy z wysokimi filtrami, najlepiej o faktorze 30 lub 40. Podczas upałów nie wolno zapominać o diecie. Należy jeść lżejsze potrawy: sałatki, owoce, warzywa. Istotne, by nie nadużywać alkoholu. Zaleca się, aby spędzić w miarę możliwości 2-3 godziny w chłodnym miejscu. Ukojenie może przynieść chłodna kąpiel
. PPOZ akcentuje, że podczas gdy słupki rtęci wskazują 30 stopni Celsjusza, w nagrzanym samochodzie w błyskawicznym tempie temperatura wzrasta do 60 stopni. Zamknięte auto to piekarnik. Dlatego nawet na moment nie wolno zostawiać w nim dzieci ani zwierząt. "Słońce i lato są po to, żeby z nich korzystać. Naładować akumulatory i uzupełnić cenną dla organizmu witaminę D. Ale oprócz dobrodziejstw, wysokie temperatury mogą wyrządzić wielką krzywdę. Cieszmy się ciepłem z rozsądkiem" – apeluje prezes PPOZ Bożena Janicka.
 (PAP) Autor: Katarzyna Lechowicz-Dyl
 ktl/ joz/
Źródło: tutaj

sobota, 13 kwietnia 2019

W społeczeństwach otwartych szczęśliwe są zarówno osoby tolerancyjne, jak i uprzedzone

    Szczęśliwie społeczeństwa to takie, w których dominuje m.in. tolerancja i wzajemne zaufanie. Jednak żadna z tych postaw nie przynosi szczęścia bezpośrednio, a osoby o takich przekonaniach nie są wcale szczęśliwsze od osób uprzedzonych - wynika z badań psychologa prof. Jakuba Krysia.
   Jakie elementy są najczęściej obecne wśród społeczeństw, które uważają się za szczęśliwe? Sprawdzali to członkowie międzynarodowego zespołu naukowców pod kierunkiem dr. Jakuba Krysia z Polskiej Akademii Nauk. Okazało się, że wśród społeczeństw szczęśliwych dominują cztery postawy: tolerancja, zaufanie, zaangażowanie społeczne i niematerializm.
   "Konfigurację tych postaw określiliśmy jako +open society+ (z ang. społeczeństwo otwarte)" - wyjaśnia w rozmowie z PAP dr Kryś.
   Badacze ustalili jednocześnie, że żadna z tych postaw nie przynosi szczęścia bezpośrednio. "To znaczy, że osoba tolerancyjna, ufna, zaangażowana społecznie oraz niematerialistyczna nie jest bardziej szczęśliwa od osoby uprzedzonej, nieufnej, społecznie obojętnej oraz materialistycznej, żyjącej w tym samym społeczeństwie. Natomiast społeczeństwa, w których postawy +open society+ są powszechne, są wyraźnie szczęśliwsze od społeczeństw o niskim rozpowszechnieniu postaw otwartych" - opowiada dr Kryś.
   Z czego wynika taka zależność? W ocenie psychologa postawy "open society" podnoszą szczęście pośrednio - tolerancja przynosi szczęście tolerowanym, zaufanie tym - którym zaufano, zaangażowanie społeczne całemu społeczeństwu, a nie-materializm zmniejsza presję na niezdrowy wyścig między ludźmi. W takim środowisku poczucie szczęścia podnosi się też wśród osób nietolerancyjnych i uprzedzonych.
   Okazuje się też, że szczęśliwe społeczeństwa to nie zawsze takie, które są zamożne. "Kontrolowaliśmy wskaźnik produktu krajowego brutto (GDP). Jego znaczenie jednak nie jest tak istotne przy efektach +open society+. Okazało się po prostu, że dla osiągnięcia szczęścia ważniejsze jest życie w otwartym społeczeństwie, niż bogatym" - tłumaczy naukowiec.
   Przyznaje on jednak, że niemal wszystkie kraje, w których dominują postawy otwarte, są zarazem państwami zamożniejszymi. "Wyjątków jest niewiele - głównie z Ameryki Łacińskiej. Wśród nich jest Portoryko - raczej nie najbogatsze, ale zajmujące wysokie pozycje w rankingach szczęścia" - wskazuje.
   Wyniki badań nie oznaczają jednak, że ludzie są zbiorowo szczęśliwi albo nieszczęśliwi. "Różnice w poziomie szczęścia wewnątrz społeczeństw są większe, niż różnice między społeczeństwami. To, co nas głównie interesowało - to to, jak wytłumaczyć różnice między społeczeństwami w poziomie szczęścia. Okazało się, że postawy +open society+ nie zwiększają ani nie zmniejszają szczęścia jednostek bezpośrednio. Na szczęście człowieka wpływa wiele czynników - nie tylko to, w jakim społeczeństwie żyje" - zaznacza.
   Do tych wniosków naukowcy doszli po analizie danych uzyskanych w siedmiu różnych badaniach dotyczących szczęścia. W sumie obejmowały one ponad 200 krajów. Dodatkowo, by wnioskować nt. efektów na poziomie jednostek (a nie krajów), pod lupę wzięto również dane z World Values Survey. To projekt badawczy o zasięgu globalnym. Jego głównym przedmiotem zainteresowania są wartości i przekonania mieszkańców różnych krajów.
   Wyniki badań ukazały się w piśmie "The Journal of Positive Psychology".
PAP - Nauka w Polsce, Szymon Zdziebłowski
szz/ zan/
Źródło: tutaj

piątek, 15 marca 2019

Mózg gracza...

   Osoby grające w gry RTS mają lepiej rozwinięte połączenia między rejonami mózgu odpowiadającymi za zdolności wzrokowe i przestrzenne oraz lepiej rozwinięty obszar odpowiedzialny za automatyczne wykonywanie ruchów - wynika z badań psychologów z Uniwersytetu SWPS.
   Struktura mózgu zapalonego gracza różni się od mózgu osoby, która nie sięga często po gry komputerowe - wynika z badań przeprowadzonych przez psychologów z Uniwersytetu SWPS. O badaniach poinformowała uczelnia w przesłanej PAP informacji prasowej.
   Zadaniem, jakie postawili przed sobą naukowcy, było sprawdzenie, jakie zmiany zachodzą w mózgach osób, które intensywnie grają w gry RTS (strategie czasu rzeczywistego) oraz jaki ma to związek ze zmianami obserwowanymi w ich zachowaniu. Głównym celem badania - jak tłumaczy psycholog dr Natalia Kowalczyk - była analiza różnic w funkcjonowaniu poznawczym (czyli umiejętnościach, które pozwalają nam poznawać otoczenie, takim jak np. uwaga, pamięć czy rozumowanie) oraz strukturze mózgu zapalonych graczy w porównaniu do osób, które nie używają gier intensywnie (w badaniu osoby te grały średnio dwie godziny tygodniowo).
   W trwającym dwa lata badaniu przeprowadzonym przez dr Natalię Kowalczyk oraz zespół naukowców z Uniwersytetu SWPS wzięło udział 31 graczy, którzy spędzali przed monitorem co najmniej sześć godzin tygodniowo - w tym co najmniej 60 proc. tego czasu grali w grę Starcraft II. Grupę kontrolną stanowiła taka sama liczba nie-graczy, którzy na gry strategiczne poświęcali mniej niż sześć godzin tygodniowo.
   "Najważniejszym odkryciem było zaobserwowanie, że grupa graczy w porównaniu do osób rzadziej sięgających po gry miała większą liczbę włókien nerwowych łączących obszary ciemieniowe i potyliczne mózgu. Regiony te są zaangażowane miedzy innymi w przetwarzanie informacji wzrokowo-przestrzennych" - tłumaczy dr Kowalczyk, cytowana w informacji prasowej. "Ponadto nasze badania pokazały związek między czasem poświęcanym na granie w gry strategiczne czasu rzeczywistego a natężeniem obserwowanych zmian" - dodaje.
   Połączenia neuronalne pomiędzy różnymi częściami mózgu badano za pomocą rezonansu magnetycznego, z kolei ocenę objętości istoty szarej mózgu w grupie graczy i grupie osób nie grających umożliwiła analiza morfometryczna VBM. Naukowcy połączyli wyniki z pomiarów w rezonansie magnetycznym z wieloaspektową oceną funkcjonowania poznawczego - w tym procesów takich jak: pamięć, uwaga czy wrażliwość na bodźce zakłócające.
   Granie w gry RTS angażuje wiele złożonych funkcji umysłowych: od zdolności do jednoczesnego monitorowania kilku szybko poruszających się przedmiotów, poprzez ciągłe utrzymywanie uwagi i odpowiedni poziom czujności, aż po działanie pamięci roboczej (chodzi tutaj np. o odświeżanie informacji, przełączanie się pomiędzy różnymi zadaniami czy planowanie czynności).
  Dr Kowalczyk podkreśla, że gry komputerowe są nie tylko unikatowym narzędziem do badania ludzkiego funkcjonowania poznawczego, ale przede wszystkim do poznania mechanizmów neuroplastyczności mózgu (czyli zdolności układu nerwowego do dostosowania się do wymogów środowiska). W tym kontekście stanowią one również potencjalny środek do przeciwdziałania procesom starzenia się czy odbudowy niektórych funkcji poznawczych zaburzonych np. wskutek uszkodzeń mózgu.
   "Dzięki takim badaniom jak nasze możliwe jest wykorzystanie zdobytej wiedzy na temat zachowania człowieka pod wpływem gier do tworzenia w przyszłości narzędzi z wykorzystaniem gier komputerowych w rehabilitacji i programach edukacyjnych" – podkreśla badaczka.
Równocześnie dr Kowalczyk przyznaje, że choć otrzymane wyniki uważa za bardzo wartościowe, to są one tylko wstępem do dalszych badań. "Jednym z problemów badań porównawczych (...) jest to, że nie możemy z całą pewnością stwierdzić, czy obserwowane różnice wynikają z podejmowanej aktywności czy też może osoby ze specyficzną budową mózgu po prostu lubią więcej grać w określony typ gier" – zastrzega.
   Artykuł opisujący wyniki badań dr Kowalczyk ukazał się w piśmie "Human Brain Mapping" (https://doi.org/10.1002/hbm.24208).
   Zespół naukowców z Uniwersytetu SWPS pod opieką prof. Anety Brzezickiej planuje rozwijać temat neuroplastyczności mózgu pod wpływem gier wideo, w bardziej zaawansowanych badaniach treningowych. Przeprowadzone będą w ramach projektu Trenuj Mózg (http://trenujmozg.pl)
Źródło: PAP - Nauka w Polsce
kflo/ ekr/

piątek, 8 lutego 2019

Wędrówka z Polski do Hiszpanii

Pliszka górska z Drawieńskiego Parku Narodowego (DPN) doleciała do Hiszpanii pokonując dystans prawie 2 tys. km. W połowie stycznia br. pliszka została zaobserwowana ok. 70 km na południe od Walencji. „Od czasu, kiedy po raz ostatni była przez nas widziana, do momentu udokumentowania jej obecności w Hiszpanii minęło 956 dni” - powiedział Marcin Bielatko z zespołu zajmującego się badaniem drawieńskich ptaków.


Dodał, że z informacji przekazanych przez Stację Ornitologiczną Muzeum i Instytutu Zoologii PAN (zbiera dane o obrączkowanych ptakach) wynika, że niewielki ptak pokonał dystans 1988 km.
Ten osobnik wykluł się nad rzeką Drawą a na początku czerwca 2016 r., wraz z pięciorgiem rodzeństwa, został zaobrączkowany. To był początek badań nad tym gatunkiem w DPN.
Każda informacja zwrotna o zaobrączkowanym ptaku wzbogaca wiedzę o biologii danego gatunku. W przypadku DPN, oprócz pliszki, od znacznie dłuższego czasu monitoringiem i badaniami są objęte zimorodki. Te niewielkie, lecz niezwykle barwnie upierzone ptaki są uznawane za jeden z symboli tego parku narodowego.
Źródło: tutaj

niedziela, 23 grudnia 2018

Co się nosiło w starożytnym Egipcie?

Nosili skarpetki, mitenki, przepaski oraz tuniki, znali nawet bieliznę. Moda w starożytnym Egipcie, podobnie jak dzisiaj, zmieniała się. Znana była wełna, jednak dominującą tkaniną był len, który stosowano do różnych celów: do owijania w celach rytualnych posągów (np. szakal w grobowcu Tutanchamona był owinięty w lnianą tunikę) i różnych przedmiotów rytualnych. Len był też kosztownym elementem w transakcjach barterowych. Len był obecny w prawie wszystkich dziedzinach życia u starożytnych Egipcjan. Starożytni Egipcjanie używali również wełny. Jest ona odkrywana sporadycznie w czasie wykopaliska w obrębie osad starożytnych Egipcjan. Na płaskorzeźbach trudno jest niestety rozróżnić rodzaj tkaniny. Z powodu popularności lnu naukowcy często z góry zakładają, że Egipcjanie byli przedstawiani w szatach z tej tkaniny...
Źródło: tutaj

piątek, 7 grudnia 2018

1431

Tyle kozic żyje w Tatrach.
     1431 kozic zaobserwowali w Tatrach polscy i słowaccy przyrodnicy podczas jesiennego liczenia populacji tych zwierząt. To niespodziewanie wysoki wynik – ogłosili przyrodnicy. W ubiegłym roku podczas jesiennej akcji naliczono 1263 sztuki tych chronionych zwierząt. Po słowackiej stronie Tatr naliczono 1010 kozic, w tym 75 młodych, urodzonych wiosną tego roku, a po polskiej stronie 421 kozic, w tym 46 młodych.
      Wyniki jesiennej inwentaryzacji kozic w Tatrach zaskoczyły specjalistów. "Nie spodziewaliśmy się tak wysokiego wyniku. Po tegorocznym wiosennym liczeniu kozic stwierdziliśmy, że wiele z niech nie przeżyło poprzedniej zimy i populacja zmaleje, ale jesienna akcja nie potwierdziła tego.           
       Podczas akcji były bardzo dobre warunki pogodowe, co miało wpływ na dokładne policzenie populacji” - komentował wyniki jesiennej akcji liczenia kozic Joseph Hybler, zoolog z Lasów Państwowych słowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego. Zoolog przypuszcza, że podczas wiosennej akcji liczenia kozic najprawdopodobniej nie udało się policzyć wszystkich z uwagi na złe warunki pogodowe i stąd duża rozbieżność w wyniku. Akcja była wówczas kilkakrotnie przekładana.
       Najwięcej kozic naliczono w Tatrach Bielskich, czyli części Tatr wysuniętej najbardziej na północny wschód. W dwudniowej akcji liczenia kozic brało udział około dwustu osób po obu stronach granicy. Przyrodnicy zaobserwowali także kilka niedźwiedzi, a po polskiej stronie trzy orły przednie.
      Akcja polega na tym, że cały teren Tatr podzielony jest na rejony obserwacyjne, w które udają się zespoły wyposażone w lornetki i specjalne karty obserwacyjne. Na kartach zapisuje się liczbę osobników, czas i miejsce obserwacji, kierunek przemieszczania zwierząt, oraz informacje dodatkowe, takie jak płeć czy wiek osobników. Później na wspólnym polsko – słowackim forum przyrodnicy szacują liczbę zaobserwowanych kozic. Wspólne akcje liczenia kozic są prowadzone od 1957 r. To najstarszy monitoring przyrodniczy prowadzony przez dwa państwa równocześnie.
PAP - Nauka w Polsce, Szymon Bafia szb/ mhr/
Źródło: tutaj

piątek, 28 września 2018

Moralność jako skutek ewolucji

     Mózg człowieka jest genetycznie przygotowany do przyjęcia moralności. Jednak kompas moralny na tej bazie ewolucyjnej tworzy kultura - powiedział neurobiolog dr Paweł Boguszewski podczas debaty, zorganizowanej w ramach Festiwalu Nauki w Warszawie.
    O tym, czy moralność zapisana jest w genomie, czy może wynika z kultury mówili badacze uczestniczący w debacie "Czy moralność jest skutkiem ewolucji".
     Dr Paweł Boguszewski z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN opowiedział o eksperymencie z Yale dotyczącym tego, czy dzieci - jeszcze zanim zacznie kształtować je kultura - mają jakąś wrodzoną moralność. Niemowlakom pokazywano scenkę, w której pluszowy kotek próbował otworzyć skrzynkę. Obok stały dwa pluszowe pieski, różniące się tylko kolorami koszulki. Jeden piesek pomagał kotkowi, a drugi piesek przeszkadzał. Kiedy dzieciom pokazywano dwa pieski, dzieci znacznie częściej wybierały tego pomocnego.
     W kolejnym doświadczeniu dziecko dostawało do wyboru dwa rodzaje chrupek. Dowiadywało się, że pluszowy kotek nie lubi chrupek, które ono wybrało. Wiedząc, że kotek ma inne upodobania co do przysmaków, powtarzano eksperyment z kotkiem otwierającym skrzynkę i dwoma pieskami - miłym i złośliwym. I w tej sytuacji wynik się zmieniał: dziecko wolało psa, który przeszkadzał kotkowi otworzyć skrzynkę. "Czy rodzimy się jako gatunek z preferencjami moralnymi? Wychodzi na to, że tak" - skomentował wyniki badań dr Boguszewski.
   Z kolei chemik, fizyk, biolog prof. Krzysztof Dołowy ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego przypomniał eksperyment Stanleya Milgrama z lat 60. XX w. Badani byli proszeni o karanie drugiej osoby - "ucznia" coraz silniejszymi impulsami elektrycznymi, aby zmotywować go do nauki. W rzeczywistości "uczeń" tylko udawał, że razi go prąd, a najważniejsze w eksperymencie było to, kiedy badany sprzeciwi się eksperymentatorowi i wycofa z eksperymentu. Jak poinformował prof. Dołowy, z eksperymentu wycofywało się tylko 15 proc. osób. "W każdym narodzie jest większość osób, która jest zdolna do każdej potworności, jeśli do tego nawet nieznacznie zostanie przymuszona" - skomentował prof. Dołowy.
    Biolożka dr Maria Pawłowska podała przykład ze świata zwierząt dotyczący stosowania przemocy. Opowiedziała o tym, że samce lwów zabijają młode innych samców, aby zapewnić swoim młodym większe szanse przetrwania. To jest ich model rozrodu. "Ale nikt chyba nie powie, że one się zachowują niemoralnie" - skomentowała.
    Mówiła, że w świecie zwierząt pojawiają się różne strategie przetrwania. Czasem bardziej, a czasem mniej nastawione na współpracę. Jako przykład ssaków wyjątkowo silnie nastawionych na współpracę podała golce - gryzonie, które żyją w podziemnych koloniach. Jak zwracała uwagę, nie wszystkie osobniki się tam rozmnażają. A głównym zadaniem osobników są działania na rzecz kolonii. Zauważyła, że poważnym zagrożeniem dla wielu golców jest to, że zapracują się na śmierć. W ten sposób pokazywała, że altruizm nie jest obecny tylko u ludzi.
    Prof. Dołowy mówił, że czasami współpraca jest najbardziej opłacalną strategią. Podał przykład gry o sumie niezerowej. Gra polega na tym, że obie strony wykładają pieniądze. Jeśli obie strony zdradzą przeciwnika, obie tracą pieniądze. Jeśli tylko jedna ze stron zdecyduje się zdradzić, zgarnie pieniądze swoje i przeciwnika. Natomiast jeśli obie strony współpracują, dostają swoje pieniądze z powrotem, a do tego jeszcze dodatkową premię. Pytanie, jaką strategię przyjąć, jeśli rund będzie bardzo dużo. Okazuje się, że najlepsze wyniki w grze otrzymuje prosty program komputerowy: stosuje on zasadę "wet za wet". W każdej kolejnej turze przyjmuje taką strategię, jak jego przeciwnik w turze poprzedniej. Za każdą zdradę karze przeciwnika zdradą. A za każdą współpracę - nagradza współpracą. Prof. Dołowy skomentował, że komputery, które stosowały tę zasadę nie miały zasad moralnych. "One optymalizowały zysk". Według niego podobnie jest u ludzi. "Współpraca między ludźmi optymalizuje zysk" - powiedział.
    Dr Pawłowska proszona o podsumowanie, czy moralność jest skutkiem ewolucji, zwracała uwagę, że na podbudówkę biologiczną z zasadami dotyczącymi współpracy czy karania nakłada się kultura. Zwracała uwagę, że idea karzącego Boga pojawiła się na pewnym etapie rozwoju społeczeństw - kiedy grupy zbieracko-łowieckie przestały ludziom wystarczać. "Tradycyjne społeczności, które nie wyrastają poza kilka tuzinów ludzi, nie mają karzących bogów, oni nie są potrzebni" - powiedziała. Podała przykład, że wówczas, jeśli okradło się sąsiada, on przychodził i spuszczał manto. To przestało wystarczać w rosnących społecznościach i przy rozwijającym się handlu, gdzie nie każdy znał się z każdym, z którym zawierał transakcję.
    Pawłowska dodała, że często struktury władzy wpajają ludziom kolejne zasady, określając je jako "absolutnie moralne" lub "absolutnie niemoralne". Tymczasem w ocenie biolożki są to zasady skrojone na potrzeby konkretnych grup lub społeczności. "I tak np. to, że niedziela jest dniem świętym, który należy święcić, to nie jest absolutna zasada moralna" - powiedziała.
    Dr Boguszewski podsumowując dyskusję, porównał moralność do języka i zwrócił uwagę, że na świecie ludzie porozumiewają się w przeróżnych językach. "Ale wrodzoną zdolność do uczenia się języka mamy wszyscy. (...) Nasz mózg jest przygotowany do przyjęcia mowy" - powiedział. Według niego podobnie jest z moralnością: pewne podstawowe elementy moralności są już u ludzi obecne od początku. Jak podsumowywał, to zasady takie jak np. "współpracuj z tymi, którzy chcą współpracować" czy "karz tych, którzy nie chcą współpracować" oraz "karz obcych". "Natomiast to, co możemy nazwać kompasem moralnym - to, że czuję, że coś jest dobre lub złe - to jest coś, co na bazie ewolucyjnej tworzy kultura" - powiedział. Według niego moralność jest więc skutkiem i ewolucji, i kultury.
Festiwal Nauki w Warszawie potrwa do 30 września.
PAP - Nauka w Polsce, Ludwika Tomala
Źródło: tutaj

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Po raz drugi w tym roku kwitną kwiaty...

Sasanka alpejska – po raz drugi tego lata – zakwitła na Babiej Górze. Przyrodnik z Babiogórskiego Parku Narodowego Maciej Mażul poinformował w piątek, że jest to ewenement, bo roślina kwitnie zwykle tylko raz do roku, w czerwcu.
"Być może nawet eksperci mieliby trudność z określeniem, dlaczego sasanki alpejskie ponownie zakwitły. Na razie traktujemy to jako ewenement, który być może towarzyszy anomaliom klimatycznym" – powiedział Mażul.
Przyrodnik powiedział w piątek, że w ogrodzie roślin babiogórskich zakwitła też ponownie sasanka słowacka. Jej kwiaty mają fioletowy lub liliowy kolor. "To anomalia, które są miłe, bo te rośliny pięknie kwitną" – dodał.



A u mnie? Magnolie też mogą coś powiedzieć...




Źródło: tutaj

czwartek, 16 sierpnia 2018

Nuda jest nam bardzo potrzebna, bo wyzwala kreatywność

Nie tylko w czasie deszczu i nie tylko dzieci się nudzą. Często ten stan dopada też dorosłych. Ale nuda – wbrew stereotypom utrwalonym w literaturze czy w piosence – jest nam bardzo potrzebna, jak każdy inny stan, którego doświadczamy – mówi PAP psycholog dr Marta Kucharska. 
 "To jest bardzo ważne, żeby sobie to uświadomić, ponieważ nuda jest to taki moment, kiedy nasz organizm odpoczywa, a właściwie to jest ten końcowy moment, kiedy on już zaczyna trochę niecierpliwić się, że odpoczynek trwa za długo. Już nastąpił stan wytchnienia, zresetowania, wytarcia tablicy, więc teraz mamy przestrzeń na coś nowego" - wyjaśniła dr Marta Kucharska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Łódzkiego. 
Wiele osób ma wszystko dobrze zorganizowane, konkretnie poukładane zajęcia, mocno napięty grafik. Podobne „atrakcje” serwują też swoim dzieciom. I wtedy – zdaniem psycholog - rzeczywiście brakuje nam czasu, żeby zastanowić się nad tym, czego naprawdę chcemy i potrzebujemy w danym momencie. 
„A kiedy te aktywności są tak mocno zaplanowane, to nie mamy zbyt głębokiej refleksji” - dodała. 
Kiedy zaczynamy się nudzić, pojawia się uczucie dyskomfortu. Nasz mózg bardzo nie lubi pustki, więc stara się ją w jakiś sposób zapełnić. „Na poziomie zachowań zaczynamy się zastanawiać: jeżeli mi się nudzi i odczuwam pewien dyskomfort, to zaczynam nabierać wewnętrznej motywacji do tego, żeby coś zrobić, podjąć jakąś aktywność, być może pomyśleć, co w tym momencie byłoby dla mnie atrakcyjne” - dodała ekspertka. 
Dlatego – jej zdaniem - ta przestrzeń jest nieoceniona i pozwala nam też nabrać pewnego dystansu i determinacji do tego, żeby podjąć jakieś działania. „W związku z czym budzi się nasza kreatywność, budzi się nasza twórczość i powstaje wtedy bardzo dużo ciekawych rzeczy. Zresztą wielu twórców, czy to kultury czy nauki, mówiło o tym, że bardzo dużo najważniejszych dzieł, pomysłów powstało właśnie z nudy” - podkreśliła dr Kucharska. 
Są osoby, które bardzo potrzebują mieć zorganizowany czas. Jednak, kiedy mamy wszystko bardzo dokładnie poukładane, albo nie dajemy sobie przyzwolenia na nudę - bo np., czujemy, że marnotrawimy czas - to wtedy, gdy wracamy do domu i nie mamy niczego zaplanowanego, siadamy od razu do książki, komputera, czy włączamy film, nie dając sobie możliwości na to, żeby na moment się zatrzymać i doświadczać tego „tu i teraz”. 
"Tymczasem nuda daje nam możliwość pewnej refleksji, doświadczania, też trochę ćwiczenia uważności, czyli koncentrowania się na +tu i teraz+. I lepszego obserwowania własnego organizmu i odpowiadania na jego zapotrzebowanie w danym momencie” - oceniła ekspertka. 
Psycholog zwróciła uwagę, że kiedy się zatrzymujemy i dajemy sobie możliwość znudzenia się, pobudzenia swojego organizmu, poczucia impulsu do działania, zaczynamy robić coś bardzo mocno się na tym koncentrując, doświadczając, przeżywając, trenując swoją uważność. 
„Nasz poziom zaangażowania może wzrosnąć na tyle, że wyłączamy się z tego, co dzieje się wokół. W psychologii to zjawisko nazywa się tzw. zanurzeniem, przepływem, a z języka angielskiego – flow. Potocznie też używamy określenia, że czujemy flow, że weszliśmy w coś całym sobą. To jest jeden z warunków poczucia szczęśliwości i satysfakcji z naszego życia” - podkreśliła dr Kucharska. Źródło: tutaj

środa, 8 sierpnia 2018

BBC: Skłodowska-Curie najbardziej wpływową kobietą w historii

Maria Skłodowska-Curie, fizyczka, chemiczka i dwukrotna laureatka Nagrody Nobla, została wybrana najbardziej wpływową kobietą w historii w plebiscycie brytyjskiego magazynu BBC History. "Zmieniła świat nie raz, a dwa razy" - tłumaczono w uzasadnieniu.
     Skłodowska-Curie znalazła się na czele zestawienia, wyprzedzając walczącą z segregacją rasową afroamerykańską działaczkę na rzecz praw człowieka Rosę Parks i liderkę brytyjskich sufrażystek Emmeline Pankhurst.
     W uzasadnieniu podkreślono, że Polka nie tylko stworzyła nową dziedzinę nauki - radiochemię - ale jej odkrycia pomogły także w wypracowaniu skutecznych metod walki z rakiem.
      "Skłodowska-Curie może się pochwalić niebywałym szeregiem dokonań. Była pierwszą kobietą, która dostała Nagrodę Nobla; pierwszą kobietą-profesorem na Uniwersytecie w Paryżu i pierwszą osobą - zwracam uwagę: osobą, nie tylko kobietą - która otrzymała Nobla po raz drugi" - tłumaczyła szefowa Brytyjskiego Stowarzyszenia Historii Nauki Patricia Fara, która zgłosiła kandydaturę Polki.   



       Fara dodała, że urodzona w Warszawie Skłodowska miała trudny start ze względu na prześladowania jej patriotycznej rodziny w Polsce pod rosyjskim zaborem, a we Francji "jako cudzoziemka była traktowana z podejrzliwością i dyskryminowana ze względu na płeć".
      Jak zaznaczono, Polka "była kobietą zarówno czynu, jak i intelektu", a w trakcie pierwszej wojny światowej pomagała wyposażyć mobilne ambulatoria w narzędzia do prześwietleń, a nawet sama siadała za kierownicą, prowadząc je na linię frontu.
      Olivette Otele z Uniwersytetu w Bath dodała, że "Marie Skłodowska-Curie i Rosa Parks funkcjonowały w zupełnie innej rzeczywistości ze względu na rasę i klasę społeczną, ale w ich historiach są interesujące podobieństwa".
       "Wykształcenie zmieniło ich sytuację jako XX-wiecznych kobiet żyjących w społeczeństwach zdominowanych przez mężczyzn. Obie walczyły z uprzedzeniami i z sukcesem znalazły dla siebie miejsce" - oceniła. 
       Na dalszych miejscach zestawienia znalazły się m.in. matematyczka Ada Lovelace, uznawana za twórczynię współczesnego pielęgniarstwa Florence Nightingale, była brytyjska premier Margaret Thatcher, Matka Boska, pisarka Jane Austen, księżna Diana i pierwsza kobieta-pilot Amelia Earhart.     
        Lista stu kobiet powstała w wyniku nominacji nadesłanych przez 10 brytyjskich historyczek, z których każda zgłosiła po 10 kandydatek. O ostatecznej kolejności zdecydowali w głosowaniu czytelnicy magazynu. Pełna lista znajduje się we wrześniowym numerze magazynu BBC History i na jego stronie internetowej.
 Z Londynu Jakub Krupa PAP -Źródło: Nauka w Polsce jakr/ fit/ kar/

piątek, 27 lipca 2018

Dwa niezwykłe zjawiska astronomiczne

Dwa niezwykłe zjawiska astronomiczne - najdłuższe w tym stuleciu całkowite zaćmienie Księżyca i opozycję Marsa - będzie można zobaczyć jednego dnia, 27 lipca - powiedział PAP popularyzator astronomii Karol Wójcicki. 
Jak powiedział Wójcicki, całkowite zaćmienie Księżyca powinno być widoczne dla większości mieszkańców Polski, a do jego obserwacji nie potrzeba żadnych instrumentów optycznych. W sumie zjawisko potrwa niemal 1 godzinę 43 minuty i będzie najdłuższe w tym stuleciu. Następnie równie długie całkowite zaćmienie Srebrnego Globu wypadnie w 2123 roku. 
Astronomiczny spektakl rozpocznie się 27 lipca wieczorem. "Księżyc wzejdzie w Polsce około godziny 20:30 i już wtedy będzie rozpoczynała się faza częściowa tego zjawiska. Na fazę całkowitą - tę najciekawszą - będziemy musieli poczekać mniej więcej do godziny 21:30" – opisał popularyzator. 
Czego mogą się spodziewać obserwatorzy? „Księżyca w pełni, który świeci dużo słabiej w fazie całkowitej - może być wręcz ledwo widoczny na tle ciemnego nieba, ale z pewnością będziemy mogli dostrzec jego krwawo-czerwoną barwę i taki stan utrzyma się mniej więcej do północy czasu lokalnego w Polsce" – powiedział Wójcicki. 
W czasie całkowitego zaćmienia Księżyca, gdy Srebrny Glob zacznie przechodzić przez cień naszej planety, będzie można zauważyć, jak jego tarcza powoli ciemnieje. "W pewnym momencie ten cień staje się coraz bardziej czerwony. Dzieje się tak dlatego, że im głębiej Księżyc wchodzi w cień naszej planety, tym więcej pada na niego światła przefiltrowanego przez ziemską atmosferę" - tłumaczył rozmówca PAP. 
Tej samej nocy będzie można zobaczyć również opozycję Marsa. Czerwona Planeta znajdzie się dokładnie po przeciwległej stronie Ziemi, co Słońce. Według Wójcickiego to będą najlepsze warunki do obserwacji Marsa w tym roku. 
 "Warto jednak dodać, że 3 dni później, w okolicach 30-31 lipca Mars znajdzie się najbliżej naszej planety od 2003 roku. Będziemy mieli więc do czynienia z tzw. wielką opozycją Marsa, w czasie której Mars będzie nie tylko miał duże rozmiary kątowe na niebie, ale jednocześnie będzie jednym z najjaśniejszych obiektów na niebie, zaraz po Słońcu, Księżycu i planecie Wenus" - mówił. 
 Zjawisko będzie można obserwować praktycznie przez całą noc, nisko nad południowym horyzontem. "Nawet ktoś, kto nigdy nie obserwował nieba, nie będzie miał problemu z rozpoznaniem, że jest to właśnie Mars, bo nie bez powodu nazywamy go Czerwoną Planetą. Mars w nocy będzie świecił bardzo silnym pomarańczowo-czerwonym blaskiem" – tłumaczył popularyzator. 
Wójcicki zwrócił uwagę, że Mars w odróżnieniu od innych punktów na niebie, które będą go otaczały, a z których niektóre będą czerwone, nie będzie migotał. "Gwiazdy wszystkie mrugają, tak jakby puszczały do nas oko, planety tego nie robią, świecą blaskiem stałym i niezmiennym" - wyjaśnił.
Dodał, że miłośnicy astronomii wyczekują zwykle czasu opozycji, bo najlepiej w tym okresie obserwuje się planety na nocnym niebie, a przy pomocy teleskopu można zdecydowanie lepiej dostrzec szczegóły powierzchni takich planet. Zwrócił jednak uwagę, że naukowcy z amerykańskiej agencji kosmicznej NASA i miłośnicy astronomii na całym świecie zauważają, że od kilku tygodni na Marsie zaczęły się dosyć silne burze piaskowe, które mogą uniemożliwić dostrzeżenie szczegółów powierzchni planety. 
Rozmówca PAP zachęcał, by jednak mimo wszystko skierować teleskop w stronę tego punktu na niebie. „Jest szansa, że bez większych trudności dostrzeżemy nie tylko czerwoną powierzchnię Marsa, choć większości przysypaną pyłem, ale też będziemy mogli zobaczyć białe czapy polarne składająca się głównie z dwutlenku węgla i zamarzniętej wody, które nawet przy pomocy amatorskiej teleskopów będą w zasięgu wzroku miłośników astronomii" – powiedział. PAP - Nauka w Polsce ksk/ ksz/ agt/ 
Źródło: tutaj